20 gru 2011

absolutnie się zgubiłam w tym całym niezdecydowaniu

1 gru 2011


Ale ja niczym siebie nie nasycę
I tak oboje będziemy czekali
Na promień ostry, który nas otwiera,
Nie wiem, czy gdy się żyje, czy umiera.

24 lis 2011

pięć rzeczy, którymi gardzę

1. te ewenementy, co to chodzą na koncerty maleńczuka tylko po to, żeby powiedzieć znajomym z pracy, że byli i że oj tam, nic specjalnego. i że co to za kultura, jakieś przekleństwa, alkohol i hałas.

2. przeszkadzacze tak zwani. kiedy jestem o krok od wymyślenia pomysłu na życie. dzieli mnie sekunda, może dwie. i wpieprza się taki przeszkadzacz w mój zamknięty świat i gada o pierdołach niepotrzebnych nikomu. a już na pewno nie mnie.

3. kto to wymyślił, żeby zamykać bary nad ranem. co z tego, że jest szósta. czy nie można by po prostu położyć się spać na kanapie tamtej, rano wstać i dalej rozmawiać?

4. praca. tym gardzę ponad wszystko.

5. ach tak, jeszcze jedno. jeszcze ja. zwodzenie moje wszystkiego i niezdecydowanie.


pora spać.

10 lis 2011

o iluzji

naiwność moja zawsze każe mi wierzyć, że jestem kimś niezastąpionym. ego krzyczy, że beze mnie świat rozleci się na kawałki. podświadomość szepcze, że świat należy do mnie. tymczasem gdzieś tam na Alasce patroszą ryby.

otoczka, która krążyła wokół mnie przez ostatnie dwa miesiące, wyparowała. sztuczni ludzie wciągnęli mnie do swojego nieprawdziwego świata. i miałam stać się częścią tej całej korporacyjnej machiny. wielkie media, wielka ko-media, ot co. pozory, otóż to. iluzoryczny świat, którego nie ma. tamte elementy rzeczywistości były wytworem ich manipulacji i mojej wyobraźni. tak naprawdę niczego nie ma. i niczego nie było. pieniądze się liczą, nic więcej.

sympatie jednakże odczuwam nadal, nie ukrywam. przygoda była to przednia. nie ma tu miejsca na sentymenty, fakt. bez powodu bym się nie zwolniła. ale jakieś takie pozytywne coś zostaje. coś, co będzie mówiło, że dzisiaj jest pora na piwo z kolegami z tvn-u.

6 lis 2011

pojawiły się w mym skromnym życiu zupełnie nowe dylematy. dniami i nocami rozmyślam o porządku wszechświata. w lewo sobie pójdę może. tam spotka mnie życie pełne blasku. ten blichtr, sława, pieniądze, pies. myślę trochę dłużej i zaczyna mi się wydawać, że pomysł jest irracjonalny. zawracam więc i idę w prawo. na tej drodze z kolei zawędruję w noc. świat alkoholu, papierosów i niedokończonych rozmów.

wnikliwa analiza sytuacji pozwala mi na wysnucie pewnych wniosków. coś trzeba wybrać. odrzuca mnie od tego świata ludzi normalnych. takich, którzy znają się na modzie, jeżdżą drogimi samochodami i jedzą sushi. chcę siedzieć przy barze, palić papierosy, rozmawiać o życiu i śmierci. słuchać. pytać. mówić. chcę przesypiać niedziele. i nie wiedzieć, kim jest sylwia grzeszczak.

ale kiedyś może będę miała dziecko. albo żółwia.

18 wrz 2011

chcę mieszkać w nowym jorku

wymyśliłam sobie, że chcę mieszkać w toruniu. i sprowadziłam się tutaj z jednym plecakiem, pustym portfelem, brakiem mieszkania i kryzysem na rynku pracy. dziecko szczęścia jak zwykle dało jednak radę i po kilku dniach ogarnęłam się. mieszkanie jest, praca jest, nawet jakieś pieniądze są.

i jest ten toruń. kolebka alkoholików, narkomanów, psychopatów i pseudoartystów. wiesz, to takie zaściankowe miasteczko. żyjące swoim rytmem. nikogo nie obchodzi tutaj to, co dzieje się w warszawie, krakowie czy nawet bydgoszczy. jesteśmy samowystarczalni. to jest inna kategoria rzeczywistości.

ale właśnie. mam toruń. mam go w kieszeni. pozwolił mi u siebie zostać. dał mi klucze. dał mi złotówki. i nagle jakoś tak zaświtała mi w głowie myśl. że to było chyba za proste. może miasto mnie zwyczajnie oszukało. specjalnie zmusiło mnie do wyjazdu na pomorze, a potem podstępem sprowadziło mnie tu z powrotem.

nie chcę tak. chcę być wszędzie. moje żyły są teraz w londynie. mózg wędruje po ulicach manhattanu. żołądek walczy ze specjałami kuchni kenijskiej. płuca cieszą się z oddychania irlandzkim powietrzem. serce buszuje po australii. stopy mi odmarzają na biegunie południowym. jestem w chinach, francji, peru, japonii, maroko, rosji. jestem wszędzie. jestem wszystkim.

3 wrz 2011

ale o co ci chodzi

strasznie jakoś się czuję w środku zapchlonym. jakbym nie mogła się wyrzygać. jakbym miała nad głową miecz taki jak w filmach. o nic nie chodzi. nic się nie dzieje. centymetr po centymetrze zmniejszam dystans, a to nie jest przecież nic dobrego. nie wpuszczam już żadnych ludzi za bramę. jest wokół taki niewidzialny mur z drzwiami. kilku odważniejszych dorobiło sobie klucze. fabryka dorabialni kluczy splajtowała kilka miesięcy temu. od tego czasu do końca świata nikt obcy przez moje drzwi nie wejdzie.

tymczasem zauważyłam, że ktoś tu niecnie zaczął robić podkop pod moim zamczyskiem i próbuje wleźć do środka oszukańczym sposobem. mówię, że odejdź, panie, ja nie potrzebuję więcej gości. a ten mi kopie pod drzwiami i zaraz będzie siedział przy moim stole i udawał chuj wie kogo.

przez takie numery tracę równowagę. nie można w dwa tygodnie z człowieka obcego zrobić człowieka nieobcego. ja nie chcę. wpycha się taki pan na moje podwórko, daje mi wino, daje jedzenie. stwarza iluzję poczucia bezpieczeństwa czy tych innych nieistniejących rzeczy. idź pan w chuj, tyle powiem.

stuletnie doświadczenie życiowe powiedziało mi, że nie ma ludzi bezinteresownych. wszyscy kłamią. nie ma nic za darmo. każdy czegoś od ciebie chce. a ja niczego dać nie mogę. nie teraz, nie w tej chwili. nie zapłacę za coś, czego nie potrzebuję. po co mi tacy, co to uzależniają mnie od siebie kompletnie mnie nie znając. nie wiedzą, że nie ze mną takie numery.

same kłopoty z tymi ludźmi.

25 sie 2011

miasto mnie pożarło. wywiozłam cały dobytek hen na Pomorze. jednak pewnego dnia wstałam z mocnym postanowieniem powrotu. wylazłam z łóżka, włączyłam komputer i wysłałam jakieś 10 CV. zadzwonili po dwóch godzinach.

zadomowiłam się na nowo w grodzie Kopernika. mam tak zwaną pracę. mój dzień wygląda teraz następująco:
- o godzinie 8.00 wstaję z łoża;
- od 10 do 12 mam szkolenie (czytaj: siedzę na dupie w sali konferencyjnej w kamienicy bez klimatyzacji, słucham pierdolenia o rzeczach, które nie sprawdzają się w praktyce i piję kawę);
- od 12 do 13 idę do samochodu;
- od 13 do 14 piję drugą kawę;
- od 14 do 16 jeżdżę samochodem po lasach całego województwa;
- od 16 do 19 chodzę po swoim terenie, w tym przez jakieś 30 minut pracuję;
- od 19 do 21 wracam lasami do centrum.

o 21.30 wchodzę na chatę wyczerpana.

no. i nie trudnię się prostytucją.

19 sie 2011

best things come from nowhere

1. Autobus do Gdańska. Godzina 5.12. Dziad za mną prawdopodobnie dopiero co wyszedł z hurtowni spirytusu. Zdecydowanie ma gruźlicę. Spluwa to świństwo na moje dopiero co umyte włosy.

2. Dworzec PKP. Godzina 6.15. Pani w kasie informuje, że bilet, który miał kosztować 30 zł, kosztuje 50 zł, bo to niby ten sam pociąg, ale różni przewoźnicy. A w portfelu kasy dodatkowej brak.

3. Okopowa. Godzina 7.30. Po godzinie łapania stopa zatrzymuje się samochód, który zabiera mnie do Pruszcza. O dziwo, bezproblemowo.

4. Pruszcz Gdański. Godzina 8.00. Piękne auto mnie wiezie, ale tylko do Tczewa. W Pszczółkach gigantyczny korek spowodowany wypadkiem na dwóch pasach. Cała trasa zostaje zamknięta. Kierowca wpada na szalony pomysł. Jedziemy w stronę Kościerzyny. Nie mam pojęcia, gdzie jestem. Polne drogi. Lasy. W końcu wysadził mnie w Starogardzie, przed bramkami na autostradę. Myślę - okej.

5. Wjazd na autostradę. Godzina 9.00. Robię krok. Zaczyna padać. Nie, zaraz, lać. Leje jak z cebra. Olewają mnie wszyscy, totalnie. Przekroczyłam magiczny znak 'autostrada'. Przerażona w trzy dupy. Pioruny zaczęły się sypać z nieba jak oszalałe. Wokół tylko słupy elektryczne i ja. Nie pozostało mi nic innego, jak się rozpłakać. Długo tak nie postałam, bo burza wymusiła ucieczkę pod same bramki. I tu, nagle, uśmiecha się do mnie twarz. Chłopak młody, z plecakiem, w bereciku. Na oko bezdomny. Jakże się ucieszyłam. Siedział pod automatem z biletami. Zostaliśmy kolegami.

6. Autostrada, Godzina 9.30. Jakiś dostawca zgodził się nas podwieźć do Grudziądza. Mój wybawca jechał jednak na Poznań, więc wysiadł na stacji. Ja pojechałam dalej.

7. Grudziądz. Godzina 10.30. Stoję na wylotówce. Znów zaczyna padać i błyskać. Coś widocznie nie chce, żebym dojechała do celu. Jestem jednak zdecydowana i zdesperowana. Stoję na deszczu mokra od stóp po głowę. Zatrzymują się dwie kobiety. Zabiorą mnie kawałek. Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś wiosce. Jedna z dziewczyn wychodzi. Wraca po pięciu minutach szczęśliwa. Dostała pracę.

8. Stolno. Godzina 11.00. Przywozi mnie tutaj pan wożący ogórki. Mówi, że powinnam pracować z mamą w urzędzie.

9. Stolno. Godzina 11.15. Przekładam godzinę rozmowy kwalifikacyjnej. Stoję na przystanku. Niby jest zadaszony, ale dach jest dziurawy jak sitko. Macham spod tego czegoś. Wiem, że nie ma mnie widać. Ale nadzieja jest. Zatrzymuje się tir.

10. Łysomice. Godzina 12.00. Kierowca tira okazał się być doktorem historii sztuki. Opowiada piękne historie o Egipcie. W Łysomicach postanowiłam zaczekać na autobus.

11. Łysomice. Godzina 12.20. Autobus ma 20 minut opóźnienia. Jadę na stopa. Zatrzymuje się dwóch chłopaczków. Muzycy.

12. Toruń. 12.40. Docieram do centrum. Jestem wykończona. I mokra jak szmata. W końcu wychodzi słońce.



I pomyśleć, że tyle może się stać przez 13-stą.


5 sie 2011

właśnie skończyłam pierwszy rozdział mojej pierwszej powieści, która niewątpliwie stanie się bestsellerem. właściwie to moje drugie dzieło, ale tamto, co napisałam przed laty, wyparowało w czeluściach dysku mojego licealnego komputera. wydawcy pewnie biliby się o każdą stronę, a nakład wyczerpałby się pierwszego dnia sprzedaży. ale cóż - pewnego dnia, tak w afekcie, usunęłam to arcydzieło. wspomnienia z mojego dzieciństwa nigdy nie ujrzą światła dziennego. ale spokojnie, na pewno kiedyś opowiem o tej książce w programie kuby wojewódzkiego.

3 sie 2011

siedzę w pustym domu. wielkim, pustym domu na pustkowiu. przy oknie siedzę, światło zapalone. i patrzę w tę dal, jak te ćmy próbują przebić szybę i dostać się do środka, dotknąć gorącej żarówki. przysiadają na oknie zacnie. i tak od kilku godzin. głupie nie wiedzą, że kuchnią mogłyby wejść.

wczoraj obleciał mnie strach, że umieram. godzina coś przed szóstą rano. obudził mnie potworny ból brzucha. ból jakiego nigdy wcześniej nie czułam. skręcało mi się wszystko w środku. nie mogłam się ruszyć. doczołgałam się do kibla. w lustrze blada ściana. wyrzygałam się, ale to tylko pogorszyło sprawę. z trudem zeszłam po schodach do kuchni. wzięłam garść tabletek. ibuprom, apap, nospa i jakieś kolorowe proszki na schorzenia matki. nie byłam w stanie dojść do swojego łóżka, więc położyłam się w salonie. pół godziny męki. ból, pot i łzy. dom był pusty. całkiem sama w tym cierpieniu kurwa. pomyślałam, że chyba jednak nie chcę tak umierać.




28 lip 2011




go ahead go ahead throw your arms in the air tonight
what makes you think i enjoy being led to the flood
?

jesus christ you have confused me
cornered, wasted, blessed and used me
forgive me boys i am confused
stiff and pissed and lost and loose


jest mi znacznie lepiej po porannym katharsis.
takie też wrażenie się pojawiło, jakobym cofnęła się w czasie. albo inaczej. takie wrażenie, że straciłam ostatnie pięć lat swojego życia na niczym. tak zwane studia, wieczna zabawa i zero odpowiedzialności. miliony przeczytanych książek zrobiły ze mnie idealistkę, którą w rzeczywistości nie byłam i chyba już nie jestem. studia dają tobie poczucie jako takiej stabilności. masz jakiś limit czasowy. wiesz, że to się skończy i w końcu trzeba będzie coś ze sobą zrobić. więc rodzą się w bólach różne myśli, takie przyszłościowe. zawsze masz czas. wiesz, że będzie dobrze. a potem uderzasz głową w sam kant krawężnika i budzisz się z letargu.

utknęłam. potrzebuję jakiegoś impulsu. czegoś więcej niż durny film o psycholach. bo im więcej tego oglądam, tym częściej dochodzę do wniosku, że nie jestem definicją normalności. bo na przykład taki hannibal lecter. jak dla mnie - ideał. mógłby zmienić dietę, ale każdy ma jakieś wady.

jutro wyzdrowieję, zabiorę się za szukanie porządnej pracy i uwierzę w boga. tego z dużej litery.

ach, i jeszcze jedno. odrzuciłam propozycję pracy, która kiedyś byłaby spełnieniem moich marzeń. wiele osób dałoby się pokroić za ciepłą posadkę w znanej stacji radiowej. cóż. dzisiaj - chcę więcej.

there are times when those eyes inside your brain stare back at you

tak to jest, że nie można ocalić od tej pustki wszechobecnej. nie chcę spać. mam koszmary ostatnimi czasy, jakie mało kto by przeżył. i jest w nich ta pustka, ostateczna. ciemność, ból i koniec. ze zdziwieniem budzę się o poranku. słońce jest, świat się kręci, a ja żyję.
zdecydowanie mam depresję. o śmierci myślę codziennie. o tej nieuchronności. o sensie w tym bezsensie.
śni mi się, że mam w brzuchu zbroję. tam w środku. i ona zaczyna się rozgrzewać i pali mnie od środka. chcę ją przesunąć, żeby się nie spalić, ale nie da się. tylko boli coraz bardziej i bardziej. w końcu dochodzi do mnie, że to sen. chcę się obudzić, ale nie mogę. otwieram oczy, a nadal śnię. chcę spaść z łóżka, ale nie mogę się ruszyć. budzi mnie własny krzyk. gdzieś o piątej nad ranem.

27 lip 2011

koniec z ideałami. sprzedaję się partii i wyjeżdżam do brukseli. takie życie. egzaminy epso to loteria. konkursy w urzędach to parodia. oferty pracy w korporacjach to czarna magia. nie pozostaje nic innego, jak napisać przereklamowany esej i polecieć do belgii.

24 lip 2011

amy nie żyje, w Norwegii tragedia, a my śpimy i pijemy najdroższe alkohole świata. oczywiście za pieniądze naiwnych facetów w koszulach kraciastych. piękny week-end. ujrzalam jednak zmorę jedną. szmatę taką, co to mi kiedyś nie chciala dać piwa na krechę. dzięki facetom w koszulach i ich podarkom uśpilam agresję.

zapachnialo starą tabaką. so nice.


zajrzalam na fejsa tego dziada co to wystrzelal Norwegów. lubi brada paisleya. fajna dupa z profilu.

16 lip 2011

nie no szału dostać można od tego przytłaczającego świata oczekiwań. masz mieć pracę, szybko, taką od 8 do 16. i oszczędzaj na emeryturę, bo tak trzeba. i wracaj do domu na noc. i po co ty jeździsz po tym świecie, tam nic nie ma. oddawaj ten paszport, nie jedziesz nigdzie, o nie. masz tu biurko i 1000 zł miesięcznie. i tak to usranej śmierci.




pierdolę taki żywot. potajemnie wypisuję listy motywacyjne do wielkich instytucji, które chciałyby mnie wysłać do Iraku i rozstrzelana bym została tam bezboleśnie.


a wordpress jest z dupy. póki co zostaję tutaj o.

20 cze 2011

Jeśli się upiję będę spragnionym
-jeśli pójdę moja stopa się złamie
-jeśli się uśmiechnę moja maska farsą
-jeśli zapłaczę jestem tylko dzieckiem-
-jeśli zapamiętam jestem kłamcą
-jeśli napiszę zapisy dokończone-
-jeśli umrę umieranie skończone-
-jeśli będę żył umieranie się zacznie-
-jeśli zaczekam oczekiwanie dłuższym
-jeśli odejdę odejście odeszło-
jeśli zasnę błogostan ciężkim na mych powiekach-
-jeśli pójdę na tani film
dorwą mnie koszmary-
na drogie filmy mnie nie stać
Jeśli nie zrobię nic
nic się nie stanie


j.k.

30 maj 2011

Także dobiega końca moja przygoda w tym pięknym miasteczku. Pięć szaleńczych lat. Przez ten czas zdążyłam zniszczyć się doszczętnie. Poznałam tysiące obłąkanych dziwaków. Przeczytałam setki książek. Przeszłam milion kilometrów ulicami Starówki. I zadaję sobie pytanie, czy mam dosyć. Czy może jednak nie dokończyłam swojego zadania tutaj. Odpowiedzi nie mam. Nie wiem, co robić i w którą stronę biec.

Problem tkwi oczywiście w istotach ludzkich. Kiedy już stwierdziłam, że pora spalić za sobą mosty i iść na przód, pojawiły nowe postaci. Ale czy warto zostawać tutaj dla kilku chwil dobrej zabawy. Nie wiem. Chyba nie popełnię drugi raz tego samego błędu.

Któż to wie.

Jedno jest jednak pewne - tęsknię za Guinnessem z kija. A po drugie potrzebuję wakacji. Więc lecę gdzieś, gdzieś tam. Hen daleko. Muszę spełnić jakieś marzenie i pomieszkać w najdoskonalszej stolicy Europy.


Może wrócę jesienią, może zimą, może wcale. Pora na prawdziwe życie.

16 maj 2011

jestem Kantem Torunia

och uśmiechy te ironiczne. ach pełne obaw spojrzenia zakłopotane. ech te niedzielne chill outy.
cztery dni ostatnie spędziłam poza sobą i poza tym wszechświatem. odegrane zostały sceny, które nigdy wcześniej nie były ćwiczone. premiera na spontanie. krytycy życiowi zrecenzowali występ na cztery gwiazdki. do pełnego sukcesu zabrało tylko konkretnego rozpierdolu. jakiś dres dostał podobno kopa w dupę, ale nasz ataker zwiał po zdarzeniu pod budkę z piwem.

a teraz chciałabym spróbować innego życia. takiego ze scenariuszem. takiego bez niedzielnych poranków.


wiecie, jak ochroniarze pracujący w miejscach różnych nastawiają swoje zegarki? zgodnie z moimi wielkimi wejściami w skromne progi plugawych spelun.

15 kwi 2011

enough is enough

światło zielone mruga, delikatesy staromiejskie czekają z półkami pełnymi wody. i papierosów. nie palę odkąd pamiętam, nawet ochoty na trucie nigdy nie miałam. ale proszę, oto moja reszta. wsunąć do kieszeni trzeba i wyjść. w lustrze sklepowym patrzy na ciebie chaos powypadkowy, taki raczej z przypadku,
czerwone światło. szary wiosenny wschód słońca. często pada i zimno jest, porankami zwłaszcza. cholerna dziura na samym środku ulicy. pewnie, że nie ominiesz. dzisiaj jestem katem, jutro będę ofiarą. albo na odwrót. zależy, na kogo się napatoczę.
zwykle zostaję, żeby zobaczyć, jak te błazny próbują się sprzedać. genialne. mogłabym słyszeć tylko ich głosy, poruszać ustami podszywając się pod nic i sprzedać to rozmowom w toku.

jutro będę stać na zielonym świetle. kupię fajki i spalę je wszystkie na złość sobie. chaos zejdzie na dalszy plan. będzie ciepło i nikt nie będzie skakał z mostu. nie będzie żadnych pomyłek. perfekcyjne sprzedanie obrazu swej zajebistej osoby.
tak. jutro będę katem.






Three o'clock in the morning
It's quiet and there's no one around
Just the bang and the clatter
As an angel hits the ground

29 mar 2011

szósta trzydzieści siedem. och te mróweczki, ludzie pracy. co poniedziałek zwiędłe ciała ruszają się z łóżek pachnących jeszcze weekendowymi szaleństwami. kiedy oni podnoszą swoje pomarszczone powieki i idą do kibla zrobić siku przed wyjściem do korporacyjnej maszyny, ja dopijam ostatni łyk wina.

trzynasta zero pięć. kup bakłażany. nakarm żołądek czymś greckim.

trzynasta czterdzieści. za każdym razem, jak o tym pomyślisz, zapal papierosa. wyłącz mózg. to nie jest praca, to jest pasja. sztuka nie jest dla sztuki. sztuki nie ma. a to, co z niej zostało, trzeba wyciągnąć z bagna i sprzedać.

czternasta zero zero. a, zrób z siebie idiotkę. tak dla zasady. bez tego dzień byłby stracony.

czternasta piętnaście. nie odbieram telefonów. muszę przejść całe miasto w dziurawych butach. daję radę. mijam zjawy jakieś, demony. żeby się uspokoić, wchodzę do księgarni. czytam tuwima i gałczyńskiego. kupuję witkacego. za dwa złote. taka promocja. kto by to czytał.

osiemnasta trzydzieści jeden. polacy w anglii jako temat rzeka - omów na wybranych przykładach.

dwudziesta pierwsza dziesięć. a wrzuciłam coś do kotła ze smołą, żeby tam zginęło przepadło. ładnie się smażyło. na małym ogniu, bez pośpiechu. wtem butelka piwa i jeden nędzny komentarz na zjebanym fejsu buku ostudziły smołę i wypluły zawartość kotła prosto na mnie.

pierwsza trzydzieści. chyba już wtorek. ja pierdolę, co za fatalna morgana.

27 mar 2011

kapitan hak

chodzi o to, że nie wiadomo, o co chodzi. mam ten niby hak w płucach, który co jakiś czas przesuwa się w stronę prawą bądź lewą powodując przeszywający okropny ból. kilka razy chciałam go nawet usunąć operacyjnie. ale w szpitalu powiedzieli, że żaden chirurg na tym świecie nie podejmie się takiego zabiegu. zbyt duże ryzyko. a i tak wiadomo, że haki zawsze wracają. jak bumerang.
więc biorę tabletki łagodzące nieco objawy. popijam je piwem i jest w miarę okej. funkcjonuję jakby normalnie. i to nic, że jest sobotni wieczór, a ja siedzę w pustym mieszkaniu. właściwie to bardzo dobrze. potrzebuję ciszy i spokoju.


bez ładu i składu. jak w mojej głowie. chaos. zamęt. niezdecydowanie. ukrywam się przed sobą jak nigdy. co mi odbiło ja się pytam. co mnie podkusiło, żeby jakieś dziwaczne historie zaczynać. głupie nieprzemyślane epizody, które teraz ciągną się za mną dzień po dniu. głupie niepotrzebne rozmowy. nie ma nic gorszego niż spotkanie ekstrawertyka z introwertykiem. dla mnie takie rozmowy o życiu i śmierci są normą. delikatnie mówiąc. dla innych nie. i pojawia się problem. że skoro rozmawiam, to lubię. a żeby było jeszcze śmieszniej - używam (w moim pijackim mniemaniu) zabawnych wstawek w stylu: 'wiesz co, jesteś pierwszą osobą, której o tym mówię'. oczywiście zwykle jest to wierutnym kłamstwem. ale skąd niby mój rozmówca ma o tym wiedzieć.

9 mar 2011

między dziesiątą a dziesiątą

idzie taki model. błyszczy się z daleka. każdy element złożonego stroju wybierał starannie około godziny 10 rano. trampki conversa w pakiecie z torbą tak pozornie niedbale zwisającą z ramienia. spodnie obtarte, których wartość wyznacza ilość dziur na tyłku. skóra najdroższa ze wszystkich. i te perfekcyjne kosmyki włosów opadające na przypudrowane policzki. odbijam się w szkłach okularów od versace i utwierdzam się w przekonaniu, że popełniłam o kilka błędów za mało. i dlatego przechodzę bez słowa z marnym 'cześć'. mogłam powiedzieć 'cześć kolego, dobrze się trzymasz' albo 'dzień dobry panie, lata temu byliśmy kumplami, pamiętasz?'.
ale po co psuć sobie taki piękny wiosenny dzień. weźmy to na klaty i raz na zawsze oswójmy się z myślą, że niektóre czasy bezpowrotnie minęły.

7 mar 2011

wstyd i hańba. hańba mi.

pora na zmiany. wyjeżdżam z tej czeluści zła. wyjeżdżam i nie wracam.

klamka zapadła.

25 lut 2011

w końcówkach palców i w naczyniach włosowatych czuję, że nieuchronnie zbliżam się do rozwidlenia dróg.
pędzę wraz z nimi wszystkimi w tym samym kierunku. na rozstaje.
czy pójdę w prawo wybierając wyboiste tereny południowe. czy może w lewo pójdę, gdzie do końca życia będą mnie oślepiały neony. czy może prosto pobiegnę ku machinie kapitalistycznej. czy może stanę w miejscu, by pogrążyć się w wiecznej stagnacji i myśląc o tym, co by było, gdybym jednak wstała i wyruszyła dokądkolwiek.


do tej pory nie miałam przecież czasu na myślenie o tym. zawsze zajęta. zawsze zabiegana. zawsze gdzieś coś z kimś. przez ostatnie dwa lata zwłaszcza. nawet nie wiem, jak zaczęły się te wszystkie miejskie legendy. na pewno nie od razu. [dobra, kłamię jak z nut - jasne, że wiem]
och tak, świadomie zrzucam winę i odpowiedzialność. zostałam poniekąd opętana - przez ludzi, firmy i organizacje, przez puby, kluby i koncerty. przez sytuacje, które nie powinny mieć miejsca. i teraz już za późno. najpierw straciłam rok studiów przez zabawę w dorosłość i próby stawienia czoła rzeczom, o których nie mam pojęcia, a potem na deser postanowiłam wrócić do liceum i udawać, że potrafię ratować dusze nieczyste zniszczone.

kiedyś się nauczę. że nie można wchodzić w ognisko. że żmije mogą zabić. że ludzie kłamią i są paskudni. że nie można włazić butami w czyjeś życie. że jestem tylko jednym z wielu elementów tła. że nie wszystko musi się kręć wokół mnie. kiedyś się nauczę.

ale teraz jakże jest niedobrze. jak się pierdoli to zawsze wszystko na raz. przynajmniej zaczęłam żyć za dnia. męczy to nieznośnie rzecz jasna, ale czymś trzeba się zająć w ten nieprzyjazny czas. ażeby nie rozmyślać i nie rozpamiętywać za bardzo. chyba dam radę wstawać przed dwunastą przez dwa miesiące?



jo, wiem, że się użalam. i co. czasami trzeba. i ten kawałek jest fajny, ostatnio przy nim pocięłam sobie palec. krew tryskała na wszystkie strony.

20 lut 2011

tygodnie zimowe

chyba wszystko, co mogło się spieprzyć, się spieprzyło. raz po razie, krok za krokiem, od słowa do słowa. przez kilka wrzasków na ulicy, historie o bożym narodzeniu i poranne powroty nagle znalazłam się w samym środku miejskiej telenoweli. strach się poruszać po ulicach. strach wychodzić z łóżka. strach się odzywać.
nie tak to miało wyglądać. najpierw te nocne opowieści. później najgorsza z możliwych nocy mojego marnego życia. punkt zwrotny. ciekawa historia stanęła w miejscu, a potem całkowicie zmieniła bieg. i teraz numer jeden wie, że wiem, bo numer dwa mi powiedział i numer jeden zamilkł na wieki z powodu wielkiego wstydu. i jest to poniekąd zrozumiałe, gdyż żaden normalny człowiek nie mógł patrzeć na numer jeden po tym, co wyczynił. numer trzy twierdzi z kolei, że jestem dziwna, bo z numerem dwa obeszłam się nadzwyczaj łagodnie, co jest totalnym szaleństwem. numer dwa chce wyjaśniać i tłumaczyć, nawet po okresie dni ponad trzydziestu. numer cztery zapewne długo nie wiedział o owym zajściu i ni stąd ni zowąd zyskałam nowe kolegę. aczkolwiek czwórka ostatnimi czasy nabrała do mnie dystansu, co chyba oznacza, że woli zadawać się z jedynką niż z jakąś tam mną. sytuacja wygląda więc tak, że numer cztery udaje, że mnie nie zna, numer trzy ma mnie za podejrzanego cwaniaka, numer dwa upewnia się, czy jest okej. natomiast numer jeden konsekwentnie unika jakiejkolwiek konfrontacji, zwłaszcza na trzeźwo. po pijaku zresztą też. hipotetycznie nie powinno mnie to dziwić. po pierwsze sprawa feralnej niedzieli, po której świat kilku gwiazd toruńskiego podwórka wywrócił się o 180 stopni. po drugiej pojawił się dystans, którego nic nie jest w stanie zmniejszyć.
jak to dobrze, że już jesteśmy dorośli i podejmujemy odpowiedzialne, świadome decyzje. ech. po raz kolejny okazało się, że wiek nie ma nic wspólnego z dojrzałością. stare dupy, trzydziestka na karku! ale nie, nie spodziewaj się po takich niczego więcej niż po osiemnastolatku.
biorąc pod uwagę wszystkie te wydarzenia, powinnam chyba spakować plecak i wyjechać do Australii. ale nie. nie jestem nawet smutna. jestem zawiedziona. i jakoś tak czuję się dziwnie. jakbym do reszty straciła rozum. nie zważając na nic walę głową w muru. dosłownie i w przenośni. bo w zakamarkach mojej podświadomości kryją się rzeczy, które nie powinny istnieć. gdzieś samym końcu mojego umysłu siedzi mały chochlik, który krzyczy, że wszystko jest pięknie. na imię ma naiwność, i bardzo go nie lubię.



nie wiem czemu, ale mimo iż jestem bez winy nie rzucę pierwsza kamieniem. wcale niczym nie rzucę. bo to dobrzy ludzie są. tylko pogubili się. wielcy samotnicy, wielcy wygrani. wygnani wygrani. wygnani przegrani.


a poza tym to całe miasto schodzi na psy. podpadłam mafii, przez co regularnie dochodzi do żałosnych sytuacji, w których daję się prowokować, a potem głupio negocjuję zniżając się do poziomu dresów bez matury.

boże mój boże, czemuś mnie opuścił.

27 sty 2011

załatwiłam się. i jeszcze ta tona zaległych tudzież oblanych egzaminów. nie ma to jak poprawki na piątym roku. przynajmniej z warunku udało mi się wyjść cało. póki co.

ale coś się zmieniło. tamten czwartek i sobota wydają się być na tyle odległe od dnia dzisiejszego, że już nawet nie myślę o konsekwencjach. nie obchodzi mnie już to miasto. gnijcie tu sobie złamasy, ja mam potencjał, ja myślę, ja spierdalam.

nie można wiecznie uciekać przed odpowiedzialnością. w końcu nadchodzi taki moment, kiedy musisz wziąć sprawy w swoje ręce. rzucić zabawki w kąt i zająć się tym, co lubisz i co da ci pieniądze na spełnianie zachcianek. czasami wystarczą dwie godziny rozmowy z guru. i wiesz. wiesz, czego chcesz. żałujesz, że tak późno. ale to nic. nigdy nie jest za późno. paradoksalnie - nagle okazało się, że w zasadzie jestem na zajebistych studiach. które może do czegoś mi się w życiu przydadzą. żałuję, oczywiście, ale mogło być gorzej.
nagle pojawiło się coś takiego, co odciągnęło mnie od egzaminów. zamiast uczyć się na projekty, całą noc siedziałam i czytałam raporty finansowe. od czterech dni nie wychodzę z domu. nie piję, nie palę. siedzę grzecznie i czytam. i nie mogę przestać.

a przy okazji - zawitała w mej świadomości myśl, że na tym świecie są jeszcze ludzie, dla których warto się zmieniać. są ludzie warci poznania, warci wysłuchania, warci odwiedzenia. odzyskać wiarę w ludzkość, jakże to bezcenne.

16 sty 2011

śmieję się w twarz. absurdalne dni i noce. nudne historie nudnych ludzi w nudnym mieście i czasie. historie jednak muszą się zdarzać. ażeby nie popaść w zupełny marazm. ażeby machina się kręciła. ażebyśmy mogli myśleć, że jesteśmy fajni.
ludzie moi weseli, zawsze ci sami. ci, których nie znam, a z którymi codziennie rozmawiam. z którymi nie łączy mnie nic prócz kilku milionów komiksowych obrazków, kilkuset piw, kilkudziesięciu papierosów, kilkunastu obłąkanych konwersacji, kilku głębszych myśli.
zaczyna tu śmierdzieć patologią. my nie pamiętamy. nie chcemy pamiętać, bo pamięć może nieźle boleć. my nie osądzamy. bo po co. każdy ma zjazdy, każdy robi głupie rzeczy. my udajemy, że nie wiemy. bo tak jest fajnie i czujesz się bezpiecznie. tylko czasami, raz na ruski rok, spotykamy się na totalnym kacu. pijemy wodę, trzęsą nam się ręce, boli nas głowa. i nie wiemy, co powiedzieć. czy udawać, że nie pamiętamy? czy nie osądzać? wszystko ma przecież jakieś tam granice. ale czy na pewno? może możemy wszystko?
ostatnio dzieją się rzeczy, które nigdy nie powinny mieć miejsca. tak sobie pomyślałam, że zapytam jakiegoś normalnego człowieka, co myśli o takowej sytuacji. usłyszałam tylko, że nie mieści się to w żadnych kategoriach rzeczywistości.
a ja mówię, że nie. że nie wiem.





pisanie mnie uspokaja prawie tak samo jak papierosy.
ależ chciałabym być głupia. i nie wiedzieć niczego. nie znać się na kwantach, na historii, na pierdołach.

15 sty 2011

fuck you anyway

dobra, w zeszłym tygodniu padło kilka słów za dużo i przez to wszystko porobiłam pewne postanowienia, które rzecz jasna złamałam jak tylko wyzdrowiałam z kaca. a był to błąd. wielki przeogromny błąd.
niedziela przywitała mnie ostrym bólem głowy i wszystkich innych części ciała z włosami i paznokciami włącznie. obudziłam się wściekła. nigdy chyba nie byłam w tak słabej kondycji psychicznej. pamiętam coś tam. rozmowa o polityce. przypadkowe zwierzenia. denne wtrącenia. wielka kłótnia. pierwsza, potem druga. woda gazowana żywiec zdrój. żołądkowa gorzka. a potem spierdalaj.
i nie był to koniec.


jestem więc w stanie wojny z kolejnym kretynem. tak przynajmniej myślałam. ale jak się okazało - "nic się nie stało". toż to trzeba mieć nasrane we łbie, żeby zachowywać się, jakbyśmy byli najlepszymi kolegami. no kurwa. nie pozwalam na zawieszenie broni, nie tym razem. z tego całego stresu postanowiłam zeszmacić się maksymalnie, co zaowocowało niewyobrażalnym bólem każdej komórki mojego ciała.

ech. wplątałam się w gry, z których nie da się wyjść. przecież wszystko powinno być jasne, sprawa zakończona. a ja brnę. bez sensu brnę.

7 sty 2011

What about hanging ourselves?

-Let's go.
-We can't.
-Why not?
-We're waiting for Godot.


1. Przed Sylwestrem spotkałam Karolinę. W knajpie, żeby było śmieszniej. Karolina od wakacji trudni się arcytrudną i arcypoważną pracą na stanowisku corporate manager pewnej znanej organizacji międzynarodowej. Wymieniłyśmy się uprzejmościami i standardowym: 'ale ciebie dawno nie widziałam!'. Opowiedziała mi trochę o tym, co u niej słychać. A potem zadała pytanie, które stało się przyczyną całkiem nowego stanu depresyjnego. Mianowicie: 'A CO TY TERAZ W OGÓLE ROBISZ?'. Cóż. Chciałabym móc powiedzieć, że robię zawrotną karierę, pracuję w dziesięciu miejscach, które kocham, organizuję w chuj rzeczy i nie mam nawet czasu na papierosa. Właśnie - cóż. Bo przed sobą przyznać się mogę. Przed znajomymi też. Nawet przed rodzicami. Ale powiedzieć Karolinie: 'wiesz, właściwie to od trzech miesięcy spoczywam w letargu'?! Toż to moje guru! Wybrnęłam więc z sytuacji mówiąc, że od powrotu z Anglii odpoczywam i piszę magisterkę. Co właściwie jest prawdą. Tak jakby.

2. Pan Eddie napisał mi maila. Zaniepokoił się bowiem, iż nie pojawiłam się w grudniu w progach jego biura. Miło z jego strony. Nawet odpisałam. W końcu udało nam się ustalić termin spotkania. Oczywiście wcześniej bezczelnie go okłamałam. Powiedziałam, że to wszystko wina kolei i drugi rozdział pracy już leży gotowy do wydania. Wiem. Perfidne.

3. Spełniło się moje marzenie. Po raz kolejny wyszło szydło z worka i stałam się pełnoprawną idiotką. Proszę bardzo. Ul. Św. Ducha. Mój towarzysz podróżniczej biesiady gada i gada i gada. I wrzuca mi, że chcę coś tam coś tam, bo coś tam coś tam. Bystrym okiem wypatrzyłam, że to coś tam coś tam powoli kroczy tuż przed nami. Bez kurtki. Bez czapki. Bez nauszników. Bez zatyczek do uszu. Teoretycznie sytuacja nie mogła być już gorsza, ale znam przecież swoje możliwości. Ogarnęła mnie wściekłość niespotykana i po kilku sugestiach zakończenia tej żenującej konwersacji krzyknęłam beztrosko: 'ZAAAMKNIIIIIJ SIĘ KURWAAAA'. Nie pomogło. Głośność rzucanych argumentów wzrosła o kilka decybeli. A mi nie pozostało nic jak zapaść się pod ziemię. Długo nie zobaczycie mnie państwo w pewnych miejscach, które niegdyś (tzn. do wczoraj) zaszczycałam swoją obecnością.


Kurwa, zaraz rzygnę gripexem cytrynowym. Fuj, co za ohyda. Jedyne przeciwbólowe proszki, jakie udało mi się znaleźć w szafie. Ibuprom skonsumowałam kilka godzin temu, ale gówno pomógł. Fuj. Nie ma gorszego smaku niż ten gorzko-kwaśny.


-----

Od momentu wypicia tego świństwa minęło 30 minut. Pomogło! Damn it! W końcu krew przestała pulsować. W końcu spokój. W końcu mogę iść spać.