kocham język francuski.
kocham globalizację. nieważne, gdzie jesteś. wszędzie jest jak w domu.
kocham Belgów. i bezpartyjnie lewicowych eurokratów.
kocham Europę. tak. i serce Europy.
nie kocham za to cze(sława) i cza(rysia).
nie kocham młodych ani starych konserwatystów z wrocławia.
nie kocham nieprzytomnych studentów prawa, synów posłów i radnych.
nie kocham zestawów piśmiennych i szczurów też.
to by było na tyle. veni, vidi, nunc est bibendum. co ja plotę, bibendowanie ciągnie się od tygodnia przez cztery kraje.
YES, YOU CAN.
15 maj 2009
7 maj 2009
Po pierwsze: nie daj się obrzygać
miałam przecież mocne postanowienie. mówiłam nie, stary, nigdzie nie idę. i tak przez dwa tygodnie. nie i koniec. a wczoraj zaczynałam pisać zaległe rzeczy. telefon, kilka słów. ani się obejrzałam a już rozglądałam się za kanarem w autobusie linii 18. piwo, drugie, hopsasa, keep on shakin, trzecie. pojawili się znajomi i nieznajomi, stały scenariusz. tym razem główni bohaterowie jednak się zmienili. ze studenckich na niestudenckich. raz dwa trzy beatbox kameralny i wcale się nie jaram, bo ja się hip hopem nie jaram. nawet, gdybyś mi tu postawił ostrego albo tych innych, whateva, nie moje klimaty mimo wszystko. taxi trzy zabrało nas do miasta. ja, dwie inne osoby normalne i jeden zjeb co miał szymon na imię i co mnie rozwścieczył jak nigdy nikt. że to, że tamto, że jebać mojego znajomego XYZ, że wszystkie stacje radiowe są do dupy, że trzy lata temu ktoś powiedział: daliście czadu, że u2 się skończyło na JT, że Lanois jest dnem. tego typu. jednak z obrażaniem dobrych ludzi znajomych mnie na czele. jestem miła, wiesz, ale tutaj skrupułów nie było. spierdalaj facet. przy okazji, zostałam opluta przez kolegę, którego nazywają zbas. potem było nrd i opowieści o psie ostrego, sushi coś tam i pudełko od pizzy. mocno. kolejne piwa i spotkanie po latach. ania uratowała mi dupę wczoraj. pod kopernikiem pamiętam kogoś, tak, spotkałam też rozrywkowego małżonka. zaciągnął do czeskiego, źle się działo. piwo dwa, muzyka, iskry na parkiecie z ludźmi, o których się mówi ludzie z fundacji. amok, nic więcej. idę na autobus. zamyśliłam się i przegapiłam przystanek. chciałam zresztą wejść na dach bankowy, więc autobus nie po drodze był. o banku zapomniałam w połowie drogi do niego. widzę, samochód stoi, facet jakiś też. podwieziesz mnie do domu, pytam. on mówi, że tak, ale musi pojeździć jeszcze trochę. mówię okej. i tak dwie godziny jeździłam po mieście z dziwnym człowiekiem. powiedział, że czyta politykę i nowości.
kolejny litr kubusia bananowego bez dodatku cukru.
życie w stylu summer sale, podoba mi się na świecie. a, ktoś kazał mi ogłosić prawdę objawioną: najważniejsze w życiu jest to, żeby nie dać się obrzygać.
kolejny litr kubusia bananowego bez dodatku cukru.
życie w stylu summer sale, podoba mi się na świecie. a, ktoś kazał mi ogłosić prawdę objawioną: najważniejsze w życiu jest to, żeby nie dać się obrzygać.
5 maj 2009
Kowadło asertywności a total chaos
Poniedziałek. Nie, to było weekendowe przesunięcie, przepraszam. Poniedziałek był miły, wstałam przed 14, żeby pójść na zajęcia o 16. W całym tym zgiełku i chaosie zapomniałam jednak o świecie. Miało być pięknie. Ale. Dzień bez puenty, trochę stracony wbrew wcześniejszym nadziejom. Bo przesunięta niedziela spadła nam z drzewa.
Spotkałam kobietę dzisiaj na ulicy. Starsza, z wnuczką zapewne. Z dłoni zwisał mi sznur mikrofonowy, zaczepiła mnie i powiedziała, że szuka dziennikarza. Dziennikarzem nie jestem, ale wysłuchałam opowieści o przeszłości komunistycznej i guzikach. Niesamowita rzecz.
Tymczasem testuję najróżniejsze sposoby migania się i wykręcania kota ogonem. Jeżeli ktoś zna jakieś asertywne sztuczki - tak żeby "może" znaczyło "nie" i zarazem nie oznaczało "spierdalaj" - to proszę bardzo się do mnie odezwać. Co to ma być, się pytam. Że asertywna jestem tylko wtedy, kiedy mnie nie ma. Koniec świata, proszę państwa.
Jestem w próżni. Między młotem a kowadłem. Tu krzyczą, tam proszą, a tam się uśmiechają. Co to będzie. Ale nie wiesz, bo ja naprawdę tylko udaję głupka. Potrafię czasami coś poprawnie powiedzieć nawet. Po polsku albo po angielsku albo po niemiecku. Rozgryzam aurę, rozwiązuję zagadki skomplikowanych znajomości. I nic. Kombinuję. Niepotrzebnie. I tak nie znam się na fizyce. Mądry człowiek wie, co mówi, let's not try to figure out everything at once. No tak, zawsze jest jakieś mimo wszystko. I zawsze zjawia się ten śmieszny chaos. Jednak nie wzięłam sobie do serca rady poczciwego doktora Em, który stwierdził, że muszę uporządkować swoje życie.
Zapewne wyda to się niemożliwe, ale są takie sytuacje, które powodują u mnie totalne oszołomienie i wypłukują resztki racjonalności z mojej głowy. I są tacy ludzie, po słowach których zastanawiam się, czy to oni do reszty oszaleli, czy może jednak ze mną jest coś nie tak. Bo tacy ludzie doprowadzają mnie do stanu, który w zasadzie nie jest stanem. Gdzieś w głowie pojawiają się tylko trzy słowa: WHAT THE FUCK?
I nawet nie próbuję wdawać się w konwersację. Może i wygląda to, jakby mnie zatkało. W istocie - po prostu nie wiem, co powiedzieć.
Spotkałam kobietę dzisiaj na ulicy. Starsza, z wnuczką zapewne. Z dłoni zwisał mi sznur mikrofonowy, zaczepiła mnie i powiedziała, że szuka dziennikarza. Dziennikarzem nie jestem, ale wysłuchałam opowieści o przeszłości komunistycznej i guzikach. Niesamowita rzecz.
Tymczasem testuję najróżniejsze sposoby migania się i wykręcania kota ogonem. Jeżeli ktoś zna jakieś asertywne sztuczki - tak żeby "może" znaczyło "nie" i zarazem nie oznaczało "spierdalaj" - to proszę bardzo się do mnie odezwać. Co to ma być, się pytam. Że asertywna jestem tylko wtedy, kiedy mnie nie ma. Koniec świata, proszę państwa.
Jestem w próżni. Między młotem a kowadłem. Tu krzyczą, tam proszą, a tam się uśmiechają. Co to będzie. Ale nie wiesz, bo ja naprawdę tylko udaję głupka. Potrafię czasami coś poprawnie powiedzieć nawet. Po polsku albo po angielsku albo po niemiecku. Rozgryzam aurę, rozwiązuję zagadki skomplikowanych znajomości. I nic. Kombinuję. Niepotrzebnie. I tak nie znam się na fizyce. Mądry człowiek wie, co mówi, let's not try to figure out everything at once. No tak, zawsze jest jakieś mimo wszystko. I zawsze zjawia się ten śmieszny chaos. Jednak nie wzięłam sobie do serca rady poczciwego doktora Em, który stwierdził, że muszę uporządkować swoje życie.
Zapewne wyda to się niemożliwe, ale są takie sytuacje, które powodują u mnie totalne oszołomienie i wypłukują resztki racjonalności z mojej głowy. I są tacy ludzie, po słowach których zastanawiam się, czy to oni do reszty oszaleli, czy może jednak ze mną jest coś nie tak. Bo tacy ludzie doprowadzają mnie do stanu, który w zasadzie nie jest stanem. Gdzieś w głowie pojawiają się tylko trzy słowa: WHAT THE FUCK?
I nawet nie próbuję wdawać się w konwersację. Może i wygląda to, jakby mnie zatkało. W istocie - po prostu nie wiem, co powiedzieć.
4 maj 2009
1 maj 2009
Ad Kalendas Graecas
bang bang słowo, wcale nie wyolbrzymiałam. ba, minimalizowałam udając, że nie widzę, po mnie spływają jak po kaczce, wiesz, miliony znaków na niebie i ziemi, co mówiły strzeż się. więc stwierdziłam. krok za daleko dnia pewnego zaszłam, tak, moim atrybutem niesympatyczność totalna została więc. strzał w dziesiątkę. znielubienie wszechstronne. bang bang, pytanie bez odpowiedzi ostatniego dnia kwietnia. nie, nie bez odpowiedzi. odpowiedź przysłał głęboko ostatnio ukryty rozsądek. pachnie tu wiosną, wiesz, bzami czarnymi. nie zmieniam tematu. skąd. lubię bzy, zwłaszcza czarne. kiedyś znalazłam garść na wycieraczce, wiesz, po finale ligi mistrzów, wygrał wtedy Milan. więc co. więc odpowiadam - Ad Kalendas Graecas.
i wytłumacz idiocie, że czarne jest czarne, a nie znaczy nie.
o jezusie, w co ja się znowu wpakowałam. a dangerous idea that almost makes sense.
łazi mi po głowie taka oto głupia melodia jak rzep.
idę poprzeklinać i pospać. tak. dobry pomysł, jest 3.33.
zapomniałam, jak smakuje sok jabłkowy. i skłamałam. czasami nie znaczy tak.
i wytłumacz idiocie, że czarne jest czarne, a nie znaczy nie.
o jezusie, w co ja się znowu wpakowałam. a dangerous idea that almost makes sense.
łazi mi po głowie taka oto głupia melodia jak rzep.
idę poprzeklinać i pospać. tak. dobry pomysł, jest 3.33.
zapomniałam, jak smakuje sok jabłkowy. i skłamałam. czasami nie znaczy tak.
29 kwi 2009
Ciemno już, sączę herbatę czarną gorącą. Film grają, Statek Widmo. Przypomniało mi się, jak dawno dawno temu pojechałam na arcyciekawe spotkanie z jednym z najnudniejszych Polaków, Andrzejem Wu, tym od Pana Tadeusza i Człowieka z Żelaza. Największą atrakcją wyjazdu był darmowy seans filmowy. Wszyscy, dosłownie wszyscy, poszli na Statek Widmo. Wszyscy, prócz mnie i dwóch innych postrzeleńców. Wylądowaliśmy na jeszcze gorszej szmirze - Daredevilu czy jakoś tak. Byliśmy na sali sami, ani żywej duszy. Fajnie było.
Zaczytałam się w blogu znalezionym przypadkowo w internecie. Nigdy do tej pory mi się do nie zdarzyło. Czytuję niektóre, wpadam. Ale teraz się zaczytałam.
Sporo rozmów ostatnio się przeprowadza. Kończy się to wszystko, czuć oddech zmian za rogiem. Znikają powoli wszystkie moje dylematy. Wybór jest przecież prosty. Tylko kilka ale.
Myślę o tym i myślę. Taki marazm mnie ogarnął. Zastanawiam się, jak to się stało, że jestem tutaj i studiuję akurat to, co studiuję. To znaczy wiem, pamiętam moment, kiedy powiedziałam: "A co tam jest ciekawego w tym Toruniu? Europeistyka? No, fajnie brzmi, może być". Impuls, chwila, intuicja, lenistwo. Z braku czasu, chęci i pomysłu na życie wybrałam przypadkowe studia. Nie żebym żałowała, absolutnie nie. Mimo wszystko stwierdzam, że wybór był trafny. Zastanawiam się tylko, czy rzeczywiście aż tak zmieniłam się przez te trzy lata. Przecież wtedy bez problemu, bez żadnego przemyślenia podjęłam decyzję, która miała tak ogromny wpływ na moje życie, a teraz myślę, zastanawiam się i kombinuję. A co by było, gdybym teraz mogła zadecydować jeszcze raz? Wiedząc to, co wiem i będąc kimś zupełnie innym? Po raz kolejny trafiłabym tutaj? Nie wiem. Teraz bardziej się boję. Mocniej przywiązuję. Wolniej się przyzwyczajam.
Marazm ogarnął więc i mam mały kłopot. W zasadzie nic się nie dzieje. Jeszcze rok temu zabiłoby mnie coś takiego. Takie czekanie na nie wiadomo co. Najpierw czekasz na początek roku, potem na święta, potem na Sylwestra, odliczasz dni do sesji, potem czekasz na Juwenalia, potem na obronę. Czekanie. Z tego, co pamiętam, kiedyś nie miałam czasu na czekanie. Sytuacje oniryczne były impulsami. Było źle, okej, to zmieńmy coś. Teraz mam możliwość. Mogę wszystko. Tylko trzeba na coś się zdecydować. A ja tak jakoś dziwnie chyba boję się, że sobie nie poradzę. Mogę zmienić całe swoje życie, ale nie wiem, czy to jest ten moment. Nie wiem nawet, czy chcę. Bo w sumie dobrze mi tutaj.
Kilka spraw poza tematem. Po pierwsze jestem złym człowiekiem, wiem. Zapomniałam o urodzinach trzech ważnych osób. Moja wina. Po drugie moja praca dyplomowa w oczach promotora jest jedynie "poprawna". Po trzecie niebezpiecznie rozmówiłam się z irlandzkim wykładowcą w stanie wskazującym kilka promili. Po czwarte znów zrobiłam z siebie idiotkę. Po piąte spacer zawsze kończy się piwem. Po szóste jestem niegrzeczna Po siódme dziękuję Bogu, że dał mi na studiach kilku takich, których da się lubić. Po ósme obiecuję, że jutro wstanę o 8.
Dzisiaj też mnie spotkało coś dziwnego. Mimo nastroju wczorajszego wybrałam się na uczelnię. Cel haniebny, wpisy z zeszłego semestru. Czekam na korytarzu. Jakaś dziewczyna weszła przede mną. Była z jakimś facetem. Facet czeka na nią i zagaduje. I się gada. I cóż takiego się okazało. Facet nie skończył studiów, od dziewięciu lat sam się utrzymuje, patrząc na jego buty można powiedzieć, że zarabia co najmniej nieźle. Ale nie o to. Otóż okazało się, że jest z Warszawy i, uwaga uwaga, jego sąsiadem jest doktor Ka. Opowiedział kilka historyjek. Śmieszne są te zbiegi okoliczności.
Zaczytałam się w blogu znalezionym przypadkowo w internecie. Nigdy do tej pory mi się do nie zdarzyło. Czytuję niektóre, wpadam. Ale teraz się zaczytałam.
Sporo rozmów ostatnio się przeprowadza. Kończy się to wszystko, czuć oddech zmian za rogiem. Znikają powoli wszystkie moje dylematy. Wybór jest przecież prosty. Tylko kilka ale.
Myślę o tym i myślę. Taki marazm mnie ogarnął. Zastanawiam się, jak to się stało, że jestem tutaj i studiuję akurat to, co studiuję. To znaczy wiem, pamiętam moment, kiedy powiedziałam: "A co tam jest ciekawego w tym Toruniu? Europeistyka? No, fajnie brzmi, może być". Impuls, chwila, intuicja, lenistwo. Z braku czasu, chęci i pomysłu na życie wybrałam przypadkowe studia. Nie żebym żałowała, absolutnie nie. Mimo wszystko stwierdzam, że wybór był trafny. Zastanawiam się tylko, czy rzeczywiście aż tak zmieniłam się przez te trzy lata. Przecież wtedy bez problemu, bez żadnego przemyślenia podjęłam decyzję, która miała tak ogromny wpływ na moje życie, a teraz myślę, zastanawiam się i kombinuję. A co by było, gdybym teraz mogła zadecydować jeszcze raz? Wiedząc to, co wiem i będąc kimś zupełnie innym? Po raz kolejny trafiłabym tutaj? Nie wiem. Teraz bardziej się boję. Mocniej przywiązuję. Wolniej się przyzwyczajam.
Marazm ogarnął więc i mam mały kłopot. W zasadzie nic się nie dzieje. Jeszcze rok temu zabiłoby mnie coś takiego. Takie czekanie na nie wiadomo co. Najpierw czekasz na początek roku, potem na święta, potem na Sylwestra, odliczasz dni do sesji, potem czekasz na Juwenalia, potem na obronę. Czekanie. Z tego, co pamiętam, kiedyś nie miałam czasu na czekanie. Sytuacje oniryczne były impulsami. Było źle, okej, to zmieńmy coś. Teraz mam możliwość. Mogę wszystko. Tylko trzeba na coś się zdecydować. A ja tak jakoś dziwnie chyba boję się, że sobie nie poradzę. Mogę zmienić całe swoje życie, ale nie wiem, czy to jest ten moment. Nie wiem nawet, czy chcę. Bo w sumie dobrze mi tutaj.
Kilka spraw poza tematem. Po pierwsze jestem złym człowiekiem, wiem. Zapomniałam o urodzinach trzech ważnych osób. Moja wina. Po drugie moja praca dyplomowa w oczach promotora jest jedynie "poprawna". Po trzecie niebezpiecznie rozmówiłam się z irlandzkim wykładowcą w stanie wskazującym kilka promili. Po czwarte znów zrobiłam z siebie idiotkę. Po piąte spacer zawsze kończy się piwem. Po szóste jestem niegrzeczna Po siódme dziękuję Bogu, że dał mi na studiach kilku takich, których da się lubić. Po ósme obiecuję, że jutro wstanę o 8.
Dzisiaj też mnie spotkało coś dziwnego. Mimo nastroju wczorajszego wybrałam się na uczelnię. Cel haniebny, wpisy z zeszłego semestru. Czekam na korytarzu. Jakaś dziewczyna weszła przede mną. Była z jakimś facetem. Facet czeka na nią i zagaduje. I się gada. I cóż takiego się okazało. Facet nie skończył studiów, od dziewięciu lat sam się utrzymuje, patrząc na jego buty można powiedzieć, że zarabia co najmniej nieźle. Ale nie o to. Otóż okazało się, że jest z Warszawy i, uwaga uwaga, jego sąsiadem jest doktor Ka. Opowiedział kilka historyjek. Śmieszne są te zbiegi okoliczności.
22 kwi 2009
Przybywam zza swoich pleców
Marazm totalny przyprawiony koszykówką i winem marki Marconi i Czesiem. O piątej rano pięknie jest. Nawet, jeśli nie pamiętasz. Hulajnogi hulają wtedy po ulicach, mróweczki biegną do pracy, a Ty jesteś atrakcją dla zjadaczy chleba. Przypuszczam, że w czwartek większość zakładów pracy rozpoczynających funkcjonowanie o 6 poznała historię pijackich ekscesów autobusowych. Czy to ważne, nie. Jasne, że nie. Zapomniałam też, że dziecko się obraziło. Rzecz jasna, nie wiem, o co po co i dlaczego, nigdy nie byłam dobra w te klocki. Coś gdzieś świta, możliwe, że się domyślam, może. Z tym obrażaniem niezły ubaw jest. Problem w tym, że ja się nie obrażam i nie wiem, o co się obrazić można. A widać można o najmniejsze niezrozumienia, niedomówienia i szarpnięcia. Mylnie sądziłam, że im człowiek starszy, tym mądrzejszy. Wrong.
Niewidzialnie. Wiesz, o co gram. I wierzę, że do końca został może jeden dzień.
Mam dziwne wrażenie, że teraz każdy mój ruch to szach i mat. Tracę orientację niebezpiecznie. Nic nie rozumiem.
A niby świta.
Zapomniałabym. Moja adoptowana siostra wygrała bilety na U2. Jak się mówi - głupi ma zawsze szczęście. To chyba u nas rodzinne.
Niewidzialnie. Wiesz, o co gram. I wierzę, że do końca został może jeden dzień.
Mam dziwne wrażenie, że teraz każdy mój ruch to szach i mat. Tracę orientację niebezpiecznie. Nic nie rozumiem.
A niby świta.
Zapomniałabym. Moja adoptowana siostra wygrała bilety na U2. Jak się mówi - głupi ma zawsze szczęście. To chyba u nas rodzinne.
Subskrybuj:
Posty (Atom)