9 kwi 2010

shine until tomorrow, let it be

szalone noce. tańce, do których przyłączyć chciał się każdy. konwersacje nad ostatnią butelką piwa. przy barze. niestworzone drinki. pusty lokal, ja i ktoś tam, i muzyka. młodzi ludzie, młodziaki z pierwszego i drugiego roku. jakie to miłe, kiedy ktoś cię słucha. tylko dlatego, że jesteś starszy i wiesz więcej. młodzi naiwni nie powinni słuchać moich rad. ale rzecz jasna im tego nie powiem.

kilka kroków dalej inny świat. niemłodzi, niestarzy. jak to się eufemistycznie mówi - ludzie przed trzydziestką. obcy i nieobcy. dwie minuty i już mam piwo spod lady. mówię: zaśpiewajmy coś, zaśpiewajmy let it be. do ściany mówiłam, albo do asi, sama już nie wiem. wtem za plecami słyszę gitarę i pierwsze wersy. i śpiewamy. when I find myself in times of trouble.. i tak do rana. i bębnimy i trąbimy i gramy i śpiewamy. dopóki pan szef nie wyrywa sławkowi u. mikrofonu.



setki ludzi, setki. im więcej masz znajomych, tym trudniej odmawiać. milion rzeczy milion spraw milion zaproszeń. i jak tu być asertywnym.

czy to nie jest niepokojące, że w środku tygodnia o 4 nad ranem wchodzę do jedynego otwartego lokalu w mieście i znam jakieś 40% obecnych (lub też nieobecnych, a leżących gdzieś po kątach)?

let it be let it be

3 kwi 2010

doskonale pamiętam ostatnią wiosnę. przymulona. niepytana. pozbawiona poranków. troszczyła się jednak tamta wiosna o mnie. starała się utrzymać mnie w garści. radziła podstępnie, a ja jak głupia słuchałam i potem się dziwiłam.
środki tygodnia pamiętam. te promienie słoneczne próbujące mnie zabić. ludzi pędzących do pracy. bzy też były, cola cola i jazz na bielanach. jazz i funk. i hokej. i jakieś poważne rzeczy. co ja gadam. nie jakieś tam, tylko prawdziwie poważne.

hey jude, jest jakaś nadzieja dla tego świata.

27 mar 2010

When you stop seeing beauty you start growing old
The lines on your face are a map to your soul
When you stop taking chances you'll stay where you sit
You won't live any longer but it'll feel like it

It's not why you're running
It's where you're going
It's not what you're dreaming
But what you're gonna do
It's not where you're born
It's where you belong
It's not how weak
But what will make you strong



sobota. idziemy w miasto.

25 mar 2010

let's change the script

wywrót o mniej więcej 270 stopni. gdańsk warszawa toruń. WARSZAWA. zapomniałam już, jakże wielce cudowne jest to miasto moje. wielkie miejsce wielkich ludzi. chcąc nie chcąc dołączyłam do fanklubu Tomasza eL. fiu, inteligentny miły człowiek z charyzmą i zarozumialstwem pewnie też gdzieś tam schowanym.
inna strona wszystkiego mi się pokazała przed oczami. jestem bliżej niż kiedykolwiek tej gotowości na podjęcie najważniejszych decyzji.

w ogóle życie moje jakieś inne jest. stuprocentowo kolorowe. z rozsypanki puzzli wyłania się jakiś kształt. zazębia się wszystko.

nie ma przypadków. oj nie ma.


15 mar 2010

hey bitch

było inaczej, niż być miało.
za dużo alkoholu i papierosów. za mało snu.
głośniki na full i jazda. pytania nie z tej ziemi. ludzie nie z tego miasta. ja nie ja czy ja? bo tam zawsze jest tak, że masz jedno piwo, a nocy dziwnym trafem nie pamiętasz. przelewa się, wylewa się, rozpala się, pada się. ględzi się próbując wydobyć słowa, ażeby myśleli, że kontaktujesz. chociaż to nieważne, bo wszyscy wyglądają tak samo. niektórzy muszą wstać wcześniej niż inni. z setnej strony jest to fajne, bo po takiej dawce procentów śpisz dwie godziny i nadal jesteś w stanie wskazującym, a więc masz czas na zapobieżenie kacowi. och te dawki energii w małych buteleczkach. bez was nie potrafiłabym przeżyć tych trzech dni.
ja to się już wkręciłam. przypomniało mi się, jak niesamowici mogą być ludzie. bo jest różnica jednak cholera. jak to dobrze, że wróciła fascynacja. i że przez to wszystko zapomniałam, o co chodziło czy może bardziej o co nie chodziło.

i damy radę. oni myślą, że jestem fajna. chyba potrafię podtrzymać te pozory przez najbliższe kilka tygodni.

5 mar 2010

czas, zupa i Bowie

nie mam tego plecaka, do którego mogłabym na parę tygodni zapakować wszystkie te myśli, które gdzieś wokół krążyły lub nadal krążą. czasu zdecydowanie brak brak brak. rozjeżdża się jak może, ale to wciąż za mało, potrzebuję więcej.

zajmuje mnie życie, cele i te inne. nie ma czasu na jedzenie, na picie, na odbieranie telefonów od znajomych, na czytanie, na rozmyślanie, na dziękowanie, na przepraszanie, na żegnanie, na witanie, na piwo, na odpisywanie na maile, na muzykę. bo zajmuje mnie wszystko to, co chcę, żeby mnie zajmowało. zabieganie odwraca uwagę od całej reszty, której już nie potrzebuję i której już nie chcę. reszta jest niepotrzebnością, przy której łatwo popaść w subdepresję.

wrócę do czegoś. stał się fakt po fakcie wcześniejszym, który w moim mniemaniu zmienił moją percepcję. w zasadzie fakt, który zmienił percepcję, nie był faktem, a jedynie zmianą stanu umysłowego z pozytywnego na negatywny. zmiana wywołana odwykiem jednakże po fakcie późniejszym, który był już faktem definitywnym i nie pierwszym. pojawia się pytanie - co ja mam myśleć o zachowaniach ludzkich. bo to tak jakby mózg mój niczym garnek z zupą gotową był, a tu nagle podchodzi czarodziej, wsypuje kilo soli i miesza chochlą. i to się pierze. i już nie ma zupy. jest świństwo. bałagan i chaos i się nie najesz spokojnie. trzeba ugotować od nowa. po co mieszać komuś w zupie, kiedy wiesz, że wsypując do niej kilo soli rozpieprzysz wszystko.

zupa skojarzyła mi się z davidem bowie. jazda na davida trwa mimo brak czasu. och tak. w głowie nut wiele w przerwach między jednym a drugim. śpiewam sobie pod nosem where's morning in my life?, where's the sense in staying right?, who said time is on my side?, I got ears and eyes and nothing in my life. nucę profilaktycznie i dla rozrywki własnej. bo te słowa nie mają dla mnie teraz większego znaczenia. a te kilka minut poniżej to dobry teledysk i dobre wszystko. poza tym urodziłam się w czwartek. właściwie to w piątek, bo było już po północy. whatever. właśnie, zabawne urodziny. tyle niepotrzebnych elementów tła złożyło mi życzenia. ilości takiej nie było chyba jeszcze nigdy. i tak nic z tego.



to z lustrem. czasami się zastanawiam, co jest prawdziwe. ja tutaj czy tamto, co jest po drugiej stronie. wszystko jest względne. czas również. może uda mi się jeszcze trochę wydłużyć dobę.

wcale nie narzekam. lubię nie mieć czasu. bez tego nie daję rady.

pora na jak najbardziej zasłużone pięć godzin snu.

25 lut 2010

zooming out

wszędzie mi się wdzierają przez każdy otwór mojego biednego mózgu myśli o bezwzględnym braku czasu. nie mam czasu nawet na własne urodziny. jakby zresztą było co świętować. nie ma czasu na sklep. na zajęcia. na piwo. co się użalać. brać się w garść. do roboty więc. najgorsze przed nami.


się staram zabić nerwy. piję melisę hektolitrami. jem zielone. słucham muzyki niegwałtownej.



tekst tego tego będzie kiedyś obowiązkowy do wyrecytowania w szkołach. na pamięć i dwa. mickiewicz siada. czy te inne pseudo pisarze. wszyscy siadają. sobie zobacz. a ja idę się brać w garść.

zapraszam na dni kariery i akademię umiejętności btw, 2-4 marca. see you there.