20 lut 2011

tygodnie zimowe

chyba wszystko, co mogło się spieprzyć, się spieprzyło. raz po razie, krok za krokiem, od słowa do słowa. przez kilka wrzasków na ulicy, historie o bożym narodzeniu i poranne powroty nagle znalazłam się w samym środku miejskiej telenoweli. strach się poruszać po ulicach. strach wychodzić z łóżka. strach się odzywać.
nie tak to miało wyglądać. najpierw te nocne opowieści. później najgorsza z możliwych nocy mojego marnego życia. punkt zwrotny. ciekawa historia stanęła w miejscu, a potem całkowicie zmieniła bieg. i teraz numer jeden wie, że wiem, bo numer dwa mi powiedział i numer jeden zamilkł na wieki z powodu wielkiego wstydu. i jest to poniekąd zrozumiałe, gdyż żaden normalny człowiek nie mógł patrzeć na numer jeden po tym, co wyczynił. numer trzy twierdzi z kolei, że jestem dziwna, bo z numerem dwa obeszłam się nadzwyczaj łagodnie, co jest totalnym szaleństwem. numer dwa chce wyjaśniać i tłumaczyć, nawet po okresie dni ponad trzydziestu. numer cztery zapewne długo nie wiedział o owym zajściu i ni stąd ni zowąd zyskałam nowe kolegę. aczkolwiek czwórka ostatnimi czasy nabrała do mnie dystansu, co chyba oznacza, że woli zadawać się z jedynką niż z jakąś tam mną. sytuacja wygląda więc tak, że numer cztery udaje, że mnie nie zna, numer trzy ma mnie za podejrzanego cwaniaka, numer dwa upewnia się, czy jest okej. natomiast numer jeden konsekwentnie unika jakiejkolwiek konfrontacji, zwłaszcza na trzeźwo. po pijaku zresztą też. hipotetycznie nie powinno mnie to dziwić. po pierwsze sprawa feralnej niedzieli, po której świat kilku gwiazd toruńskiego podwórka wywrócił się o 180 stopni. po drugiej pojawił się dystans, którego nic nie jest w stanie zmniejszyć.
jak to dobrze, że już jesteśmy dorośli i podejmujemy odpowiedzialne, świadome decyzje. ech. po raz kolejny okazało się, że wiek nie ma nic wspólnego z dojrzałością. stare dupy, trzydziestka na karku! ale nie, nie spodziewaj się po takich niczego więcej niż po osiemnastolatku.
biorąc pod uwagę wszystkie te wydarzenia, powinnam chyba spakować plecak i wyjechać do Australii. ale nie. nie jestem nawet smutna. jestem zawiedziona. i jakoś tak czuję się dziwnie. jakbym do reszty straciła rozum. nie zważając na nic walę głową w muru. dosłownie i w przenośni. bo w zakamarkach mojej podświadomości kryją się rzeczy, które nie powinny istnieć. gdzieś samym końcu mojego umysłu siedzi mały chochlik, który krzyczy, że wszystko jest pięknie. na imię ma naiwność, i bardzo go nie lubię.



nie wiem czemu, ale mimo iż jestem bez winy nie rzucę pierwsza kamieniem. wcale niczym nie rzucę. bo to dobrzy ludzie są. tylko pogubili się. wielcy samotnicy, wielcy wygrani. wygnani wygrani. wygnani przegrani.


a poza tym to całe miasto schodzi na psy. podpadłam mafii, przez co regularnie dochodzi do żałosnych sytuacji, w których daję się prowokować, a potem głupio negocjuję zniżając się do poziomu dresów bez matury.

boże mój boże, czemuś mnie opuścił.

27 sty 2011

załatwiłam się. i jeszcze ta tona zaległych tudzież oblanych egzaminów. nie ma to jak poprawki na piątym roku. przynajmniej z warunku udało mi się wyjść cało. póki co.

ale coś się zmieniło. tamten czwartek i sobota wydają się być na tyle odległe od dnia dzisiejszego, że już nawet nie myślę o konsekwencjach. nie obchodzi mnie już to miasto. gnijcie tu sobie złamasy, ja mam potencjał, ja myślę, ja spierdalam.

nie można wiecznie uciekać przed odpowiedzialnością. w końcu nadchodzi taki moment, kiedy musisz wziąć sprawy w swoje ręce. rzucić zabawki w kąt i zająć się tym, co lubisz i co da ci pieniądze na spełnianie zachcianek. czasami wystarczą dwie godziny rozmowy z guru. i wiesz. wiesz, czego chcesz. żałujesz, że tak późno. ale to nic. nigdy nie jest za późno. paradoksalnie - nagle okazało się, że w zasadzie jestem na zajebistych studiach. które może do czegoś mi się w życiu przydadzą. żałuję, oczywiście, ale mogło być gorzej.
nagle pojawiło się coś takiego, co odciągnęło mnie od egzaminów. zamiast uczyć się na projekty, całą noc siedziałam i czytałam raporty finansowe. od czterech dni nie wychodzę z domu. nie piję, nie palę. siedzę grzecznie i czytam. i nie mogę przestać.

a przy okazji - zawitała w mej świadomości myśl, że na tym świecie są jeszcze ludzie, dla których warto się zmieniać. są ludzie warci poznania, warci wysłuchania, warci odwiedzenia. odzyskać wiarę w ludzkość, jakże to bezcenne.

16 sty 2011

śmieję się w twarz. absurdalne dni i noce. nudne historie nudnych ludzi w nudnym mieście i czasie. historie jednak muszą się zdarzać. ażeby nie popaść w zupełny marazm. ażeby machina się kręciła. ażebyśmy mogli myśleć, że jesteśmy fajni.
ludzie moi weseli, zawsze ci sami. ci, których nie znam, a z którymi codziennie rozmawiam. z którymi nie łączy mnie nic prócz kilku milionów komiksowych obrazków, kilkuset piw, kilkudziesięciu papierosów, kilkunastu obłąkanych konwersacji, kilku głębszych myśli.
zaczyna tu śmierdzieć patologią. my nie pamiętamy. nie chcemy pamiętać, bo pamięć może nieźle boleć. my nie osądzamy. bo po co. każdy ma zjazdy, każdy robi głupie rzeczy. my udajemy, że nie wiemy. bo tak jest fajnie i czujesz się bezpiecznie. tylko czasami, raz na ruski rok, spotykamy się na totalnym kacu. pijemy wodę, trzęsą nam się ręce, boli nas głowa. i nie wiemy, co powiedzieć. czy udawać, że nie pamiętamy? czy nie osądzać? wszystko ma przecież jakieś tam granice. ale czy na pewno? może możemy wszystko?
ostatnio dzieją się rzeczy, które nigdy nie powinny mieć miejsca. tak sobie pomyślałam, że zapytam jakiegoś normalnego człowieka, co myśli o takowej sytuacji. usłyszałam tylko, że nie mieści się to w żadnych kategoriach rzeczywistości.
a ja mówię, że nie. że nie wiem.





pisanie mnie uspokaja prawie tak samo jak papierosy.
ależ chciałabym być głupia. i nie wiedzieć niczego. nie znać się na kwantach, na historii, na pierdołach.

15 sty 2011

fuck you anyway

dobra, w zeszłym tygodniu padło kilka słów za dużo i przez to wszystko porobiłam pewne postanowienia, które rzecz jasna złamałam jak tylko wyzdrowiałam z kaca. a był to błąd. wielki przeogromny błąd.
niedziela przywitała mnie ostrym bólem głowy i wszystkich innych części ciała z włosami i paznokciami włącznie. obudziłam się wściekła. nigdy chyba nie byłam w tak słabej kondycji psychicznej. pamiętam coś tam. rozmowa o polityce. przypadkowe zwierzenia. denne wtrącenia. wielka kłótnia. pierwsza, potem druga. woda gazowana żywiec zdrój. żołądkowa gorzka. a potem spierdalaj.
i nie był to koniec.


jestem więc w stanie wojny z kolejnym kretynem. tak przynajmniej myślałam. ale jak się okazało - "nic się nie stało". toż to trzeba mieć nasrane we łbie, żeby zachowywać się, jakbyśmy byli najlepszymi kolegami. no kurwa. nie pozwalam na zawieszenie broni, nie tym razem. z tego całego stresu postanowiłam zeszmacić się maksymalnie, co zaowocowało niewyobrażalnym bólem każdej komórki mojego ciała.

ech. wplątałam się w gry, z których nie da się wyjść. przecież wszystko powinno być jasne, sprawa zakończona. a ja brnę. bez sensu brnę.

7 sty 2011

What about hanging ourselves?

-Let's go.
-We can't.
-Why not?
-We're waiting for Godot.


1. Przed Sylwestrem spotkałam Karolinę. W knajpie, żeby było śmieszniej. Karolina od wakacji trudni się arcytrudną i arcypoważną pracą na stanowisku corporate manager pewnej znanej organizacji międzynarodowej. Wymieniłyśmy się uprzejmościami i standardowym: 'ale ciebie dawno nie widziałam!'. Opowiedziała mi trochę o tym, co u niej słychać. A potem zadała pytanie, które stało się przyczyną całkiem nowego stanu depresyjnego. Mianowicie: 'A CO TY TERAZ W OGÓLE ROBISZ?'. Cóż. Chciałabym móc powiedzieć, że robię zawrotną karierę, pracuję w dziesięciu miejscach, które kocham, organizuję w chuj rzeczy i nie mam nawet czasu na papierosa. Właśnie - cóż. Bo przed sobą przyznać się mogę. Przed znajomymi też. Nawet przed rodzicami. Ale powiedzieć Karolinie: 'wiesz, właściwie to od trzech miesięcy spoczywam w letargu'?! Toż to moje guru! Wybrnęłam więc z sytuacji mówiąc, że od powrotu z Anglii odpoczywam i piszę magisterkę. Co właściwie jest prawdą. Tak jakby.

2. Pan Eddie napisał mi maila. Zaniepokoił się bowiem, iż nie pojawiłam się w grudniu w progach jego biura. Miło z jego strony. Nawet odpisałam. W końcu udało nam się ustalić termin spotkania. Oczywiście wcześniej bezczelnie go okłamałam. Powiedziałam, że to wszystko wina kolei i drugi rozdział pracy już leży gotowy do wydania. Wiem. Perfidne.

3. Spełniło się moje marzenie. Po raz kolejny wyszło szydło z worka i stałam się pełnoprawną idiotką. Proszę bardzo. Ul. Św. Ducha. Mój towarzysz podróżniczej biesiady gada i gada i gada. I wrzuca mi, że chcę coś tam coś tam, bo coś tam coś tam. Bystrym okiem wypatrzyłam, że to coś tam coś tam powoli kroczy tuż przed nami. Bez kurtki. Bez czapki. Bez nauszników. Bez zatyczek do uszu. Teoretycznie sytuacja nie mogła być już gorsza, ale znam przecież swoje możliwości. Ogarnęła mnie wściekłość niespotykana i po kilku sugestiach zakończenia tej żenującej konwersacji krzyknęłam beztrosko: 'ZAAAMKNIIIIIJ SIĘ KURWAAAA'. Nie pomogło. Głośność rzucanych argumentów wzrosła o kilka decybeli. A mi nie pozostało nic jak zapaść się pod ziemię. Długo nie zobaczycie mnie państwo w pewnych miejscach, które niegdyś (tzn. do wczoraj) zaszczycałam swoją obecnością.


Kurwa, zaraz rzygnę gripexem cytrynowym. Fuj, co za ohyda. Jedyne przeciwbólowe proszki, jakie udało mi się znaleźć w szafie. Ibuprom skonsumowałam kilka godzin temu, ale gówno pomógł. Fuj. Nie ma gorszego smaku niż ten gorzko-kwaśny.


-----

Od momentu wypicia tego świństwa minęło 30 minut. Pomogło! Damn it! W końcu krew przestała pulsować. W końcu spokój. W końcu mogę iść spać.

19 gru 2010

Beethoven, Cioran i Sinatra

Mamy się za pełnych życia, pysznimy się naszymi wysiłkami i ich efektami. A w gruncie rzeczy chodzimy z pustym workiem dziadowskim, do którego od czasu do czasu wpadają okruchy rzeczywistości.



lubię słuchać opowieści o odległych krainach.
lubię mówić: 'no dobra, ale..'
lubię rozmawiać o angielskich katolikach.
lubię udawać, że jestem fanatyczką.
lubię częstować obcych ludzi papierosami.
lubię, gdy sprzedają mi rzeczy poza kolejką.
lubię słuchać ścieżki dźwiękowej z 'k-paxa' o piątej rano.
lubię też kult.
lubię wygrywać.
lubię przegrywać.
lubię grać.
lubię słuchać historii, które nigdy się nie wydarzyły i nie wydarzą.
lubię przyznawać rację.
lubię się kłócić.
lubię, kiedy pojawiają się 24 naparstki i oranżada.
lubię 'pride in the name of love'.
lubię biec na autobus.
lubię wskakiwać do autobusu w ostatniej chwili.
lubię wschody słońca nad Wisłą.
lubię wojnę secesyjną.
lubię hokeistów.
lubię Beethovena.
lubię bezdomnych i wszelkich innych degeneratów.
lubię, kiedy mówią, że to nie moja wina.
lubię, kiedy wszystko się zaczyna.
lubię to, że jutro też będzie dzień.

to był zdecydowanie rok, którego nie pamiętam i którego paradoksalnie nigdy nie zapomnę. tyle się zmieniło. tyle nowych rzeczy poznałam. tyle siebie odkryłam. w zeszłym roku o tej porze byłam chodzącym kłębkiem nerwów. prześladowała mnie dziwna forma iluzji, której nie byłam w stanie zrozumieć. jednocześnie otaczali mnie ludzie, z którymi w rzeczywistości nie miałam nic wspólnego. czas czas czas płynie, czas wszystko zmienia i bezpowrotnie dusi chwile, które się nie powtórzą.
stycznia nie pamiętam. wiem, że był przegadany i zimny. piłam w spale, spałam w pile. pamiętam, że była jakaś historia. były dwie historie, które nie dawały mi spać. w lutym również. w lutym były kłótnie. w lutym było fajnie. chyba najfajniej tamtej zimy. w marcu pomyślałam, że wiem, co chcę robić w życiu. w marcu poznałam też tomka lisa od kuchni i dostałam pod opiekę cztery zagubione owieczki stając się tzw. liderem. w kwietniu byłam zapracowana i zaimprezowana. kwiecień, czerwiec, maj. maj był piękny. piękny i szaleńczy. dorównać mógł mu tylko czerwiec. nie, maj był zdecydowanie najpiękniejszy. w maju głowa spłatała mi figla. i zaczęła się podróż. tak. potem wakacje. lepszych być nie mogło. i teraz. październik. listopad. grudzień. ostatnie trzy miesiące zlały się w spójną całość. choć tak naprawdę - potrafię wskazać dwa momenty, które miały dla mnie jakiekolwiek znaczenie. reszta jest tylko czekaniem. bo tak, są ludzie, jest muzyka. ale nic poza tym. jakbym zostawiła część siebie na Wyspach. niewiarygodne, nie może być. ale koniec roku skłania do refleksji. do zrobienia jakiegoś bilansu.

może faktycznie pora stanąć na nogi i się ogarnąć.

muszę pomyśleć. zrobić listę rzeczy, których nie lubię. wykreślić pewne numery z książki telefonicznej. znaleźć pracę. napisać magisterkę. zdrowo się odżywiać. przestać kręcić. i po raz ostatni zrobić z siebie idiotkę, tym samym robiąc milowy krok w przód.

18 gru 2010

"O czym wy rozmawiacie? Jeszcze o filozofii czy już o seksie?"