27 mar 2011

kapitan hak

chodzi o to, że nie wiadomo, o co chodzi. mam ten niby hak w płucach, który co jakiś czas przesuwa się w stronę prawą bądź lewą powodując przeszywający okropny ból. kilka razy chciałam go nawet usunąć operacyjnie. ale w szpitalu powiedzieli, że żaden chirurg na tym świecie nie podejmie się takiego zabiegu. zbyt duże ryzyko. a i tak wiadomo, że haki zawsze wracają. jak bumerang.
więc biorę tabletki łagodzące nieco objawy. popijam je piwem i jest w miarę okej. funkcjonuję jakby normalnie. i to nic, że jest sobotni wieczór, a ja siedzę w pustym mieszkaniu. właściwie to bardzo dobrze. potrzebuję ciszy i spokoju.


bez ładu i składu. jak w mojej głowie. chaos. zamęt. niezdecydowanie. ukrywam się przed sobą jak nigdy. co mi odbiło ja się pytam. co mnie podkusiło, żeby jakieś dziwaczne historie zaczynać. głupie nieprzemyślane epizody, które teraz ciągną się za mną dzień po dniu. głupie niepotrzebne rozmowy. nie ma nic gorszego niż spotkanie ekstrawertyka z introwertykiem. dla mnie takie rozmowy o życiu i śmierci są normą. delikatnie mówiąc. dla innych nie. i pojawia się problem. że skoro rozmawiam, to lubię. a żeby było jeszcze śmieszniej - używam (w moim pijackim mniemaniu) zabawnych wstawek w stylu: 'wiesz co, jesteś pierwszą osobą, której o tym mówię'. oczywiście zwykle jest to wierutnym kłamstwem. ale skąd niby mój rozmówca ma o tym wiedzieć.

9 mar 2011

między dziesiątą a dziesiątą

idzie taki model. błyszczy się z daleka. każdy element złożonego stroju wybierał starannie około godziny 10 rano. trampki conversa w pakiecie z torbą tak pozornie niedbale zwisającą z ramienia. spodnie obtarte, których wartość wyznacza ilość dziur na tyłku. skóra najdroższa ze wszystkich. i te perfekcyjne kosmyki włosów opadające na przypudrowane policzki. odbijam się w szkłach okularów od versace i utwierdzam się w przekonaniu, że popełniłam o kilka błędów za mało. i dlatego przechodzę bez słowa z marnym 'cześć'. mogłam powiedzieć 'cześć kolego, dobrze się trzymasz' albo 'dzień dobry panie, lata temu byliśmy kumplami, pamiętasz?'.
ale po co psuć sobie taki piękny wiosenny dzień. weźmy to na klaty i raz na zawsze oswójmy się z myślą, że niektóre czasy bezpowrotnie minęły.

7 mar 2011

wstyd i hańba. hańba mi.

pora na zmiany. wyjeżdżam z tej czeluści zła. wyjeżdżam i nie wracam.

klamka zapadła.

25 lut 2011

w końcówkach palców i w naczyniach włosowatych czuję, że nieuchronnie zbliżam się do rozwidlenia dróg.
pędzę wraz z nimi wszystkimi w tym samym kierunku. na rozstaje.
czy pójdę w prawo wybierając wyboiste tereny południowe. czy może w lewo pójdę, gdzie do końca życia będą mnie oślepiały neony. czy może prosto pobiegnę ku machinie kapitalistycznej. czy może stanę w miejscu, by pogrążyć się w wiecznej stagnacji i myśląc o tym, co by było, gdybym jednak wstała i wyruszyła dokądkolwiek.


do tej pory nie miałam przecież czasu na myślenie o tym. zawsze zajęta. zawsze zabiegana. zawsze gdzieś coś z kimś. przez ostatnie dwa lata zwłaszcza. nawet nie wiem, jak zaczęły się te wszystkie miejskie legendy. na pewno nie od razu. [dobra, kłamię jak z nut - jasne, że wiem]
och tak, świadomie zrzucam winę i odpowiedzialność. zostałam poniekąd opętana - przez ludzi, firmy i organizacje, przez puby, kluby i koncerty. przez sytuacje, które nie powinny mieć miejsca. i teraz już za późno. najpierw straciłam rok studiów przez zabawę w dorosłość i próby stawienia czoła rzeczom, o których nie mam pojęcia, a potem na deser postanowiłam wrócić do liceum i udawać, że potrafię ratować dusze nieczyste zniszczone.

kiedyś się nauczę. że nie można wchodzić w ognisko. że żmije mogą zabić. że ludzie kłamią i są paskudni. że nie można włazić butami w czyjeś życie. że jestem tylko jednym z wielu elementów tła. że nie wszystko musi się kręć wokół mnie. kiedyś się nauczę.

ale teraz jakże jest niedobrze. jak się pierdoli to zawsze wszystko na raz. przynajmniej zaczęłam żyć za dnia. męczy to nieznośnie rzecz jasna, ale czymś trzeba się zająć w ten nieprzyjazny czas. ażeby nie rozmyślać i nie rozpamiętywać za bardzo. chyba dam radę wstawać przed dwunastą przez dwa miesiące?



jo, wiem, że się użalam. i co. czasami trzeba. i ten kawałek jest fajny, ostatnio przy nim pocięłam sobie palec. krew tryskała na wszystkie strony.

20 lut 2011

tygodnie zimowe

chyba wszystko, co mogło się spieprzyć, się spieprzyło. raz po razie, krok za krokiem, od słowa do słowa. przez kilka wrzasków na ulicy, historie o bożym narodzeniu i poranne powroty nagle znalazłam się w samym środku miejskiej telenoweli. strach się poruszać po ulicach. strach wychodzić z łóżka. strach się odzywać.
nie tak to miało wyglądać. najpierw te nocne opowieści. później najgorsza z możliwych nocy mojego marnego życia. punkt zwrotny. ciekawa historia stanęła w miejscu, a potem całkowicie zmieniła bieg. i teraz numer jeden wie, że wiem, bo numer dwa mi powiedział i numer jeden zamilkł na wieki z powodu wielkiego wstydu. i jest to poniekąd zrozumiałe, gdyż żaden normalny człowiek nie mógł patrzeć na numer jeden po tym, co wyczynił. numer trzy twierdzi z kolei, że jestem dziwna, bo z numerem dwa obeszłam się nadzwyczaj łagodnie, co jest totalnym szaleństwem. numer dwa chce wyjaśniać i tłumaczyć, nawet po okresie dni ponad trzydziestu. numer cztery zapewne długo nie wiedział o owym zajściu i ni stąd ni zowąd zyskałam nowe kolegę. aczkolwiek czwórka ostatnimi czasy nabrała do mnie dystansu, co chyba oznacza, że woli zadawać się z jedynką niż z jakąś tam mną. sytuacja wygląda więc tak, że numer cztery udaje, że mnie nie zna, numer trzy ma mnie za podejrzanego cwaniaka, numer dwa upewnia się, czy jest okej. natomiast numer jeden konsekwentnie unika jakiejkolwiek konfrontacji, zwłaszcza na trzeźwo. po pijaku zresztą też. hipotetycznie nie powinno mnie to dziwić. po pierwsze sprawa feralnej niedzieli, po której świat kilku gwiazd toruńskiego podwórka wywrócił się o 180 stopni. po drugiej pojawił się dystans, którego nic nie jest w stanie zmniejszyć.
jak to dobrze, że już jesteśmy dorośli i podejmujemy odpowiedzialne, świadome decyzje. ech. po raz kolejny okazało się, że wiek nie ma nic wspólnego z dojrzałością. stare dupy, trzydziestka na karku! ale nie, nie spodziewaj się po takich niczego więcej niż po osiemnastolatku.
biorąc pod uwagę wszystkie te wydarzenia, powinnam chyba spakować plecak i wyjechać do Australii. ale nie. nie jestem nawet smutna. jestem zawiedziona. i jakoś tak czuję się dziwnie. jakbym do reszty straciła rozum. nie zważając na nic walę głową w muru. dosłownie i w przenośni. bo w zakamarkach mojej podświadomości kryją się rzeczy, które nie powinny istnieć. gdzieś samym końcu mojego umysłu siedzi mały chochlik, który krzyczy, że wszystko jest pięknie. na imię ma naiwność, i bardzo go nie lubię.



nie wiem czemu, ale mimo iż jestem bez winy nie rzucę pierwsza kamieniem. wcale niczym nie rzucę. bo to dobrzy ludzie są. tylko pogubili się. wielcy samotnicy, wielcy wygrani. wygnani wygrani. wygnani przegrani.


a poza tym to całe miasto schodzi na psy. podpadłam mafii, przez co regularnie dochodzi do żałosnych sytuacji, w których daję się prowokować, a potem głupio negocjuję zniżając się do poziomu dresów bez matury.

boże mój boże, czemuś mnie opuścił.

27 sty 2011

załatwiłam się. i jeszcze ta tona zaległych tudzież oblanych egzaminów. nie ma to jak poprawki na piątym roku. przynajmniej z warunku udało mi się wyjść cało. póki co.

ale coś się zmieniło. tamten czwartek i sobota wydają się być na tyle odległe od dnia dzisiejszego, że już nawet nie myślę o konsekwencjach. nie obchodzi mnie już to miasto. gnijcie tu sobie złamasy, ja mam potencjał, ja myślę, ja spierdalam.

nie można wiecznie uciekać przed odpowiedzialnością. w końcu nadchodzi taki moment, kiedy musisz wziąć sprawy w swoje ręce. rzucić zabawki w kąt i zająć się tym, co lubisz i co da ci pieniądze na spełnianie zachcianek. czasami wystarczą dwie godziny rozmowy z guru. i wiesz. wiesz, czego chcesz. żałujesz, że tak późno. ale to nic. nigdy nie jest za późno. paradoksalnie - nagle okazało się, że w zasadzie jestem na zajebistych studiach. które może do czegoś mi się w życiu przydadzą. żałuję, oczywiście, ale mogło być gorzej.
nagle pojawiło się coś takiego, co odciągnęło mnie od egzaminów. zamiast uczyć się na projekty, całą noc siedziałam i czytałam raporty finansowe. od czterech dni nie wychodzę z domu. nie piję, nie palę. siedzę grzecznie i czytam. i nie mogę przestać.

a przy okazji - zawitała w mej świadomości myśl, że na tym świecie są jeszcze ludzie, dla których warto się zmieniać. są ludzie warci poznania, warci wysłuchania, warci odwiedzenia. odzyskać wiarę w ludzkość, jakże to bezcenne.

16 sty 2011

śmieję się w twarz. absurdalne dni i noce. nudne historie nudnych ludzi w nudnym mieście i czasie. historie jednak muszą się zdarzać. ażeby nie popaść w zupełny marazm. ażeby machina się kręciła. ażebyśmy mogli myśleć, że jesteśmy fajni.
ludzie moi weseli, zawsze ci sami. ci, których nie znam, a z którymi codziennie rozmawiam. z którymi nie łączy mnie nic prócz kilku milionów komiksowych obrazków, kilkuset piw, kilkudziesięciu papierosów, kilkunastu obłąkanych konwersacji, kilku głębszych myśli.
zaczyna tu śmierdzieć patologią. my nie pamiętamy. nie chcemy pamiętać, bo pamięć może nieźle boleć. my nie osądzamy. bo po co. każdy ma zjazdy, każdy robi głupie rzeczy. my udajemy, że nie wiemy. bo tak jest fajnie i czujesz się bezpiecznie. tylko czasami, raz na ruski rok, spotykamy się na totalnym kacu. pijemy wodę, trzęsą nam się ręce, boli nas głowa. i nie wiemy, co powiedzieć. czy udawać, że nie pamiętamy? czy nie osądzać? wszystko ma przecież jakieś tam granice. ale czy na pewno? może możemy wszystko?
ostatnio dzieją się rzeczy, które nigdy nie powinny mieć miejsca. tak sobie pomyślałam, że zapytam jakiegoś normalnego człowieka, co myśli o takowej sytuacji. usłyszałam tylko, że nie mieści się to w żadnych kategoriach rzeczywistości.
a ja mówię, że nie. że nie wiem.





pisanie mnie uspokaja prawie tak samo jak papierosy.
ależ chciałabym być głupia. i nie wiedzieć niczego. nie znać się na kwantach, na historii, na pierdołach.