pojawiły się w mym skromnym życiu zupełnie nowe dylematy. dniami i nocami rozmyślam o porządku wszechświata. w lewo sobie pójdę może. tam spotka mnie życie pełne blasku. ten blichtr, sława, pieniądze, pies. myślę trochę dłużej i zaczyna mi się wydawać, że pomysł jest irracjonalny. zawracam więc i idę w prawo. na tej drodze z kolei zawędruję w noc. świat alkoholu, papierosów i niedokończonych rozmów.
wnikliwa analiza sytuacji pozwala mi na wysnucie pewnych wniosków. coś trzeba wybrać. odrzuca mnie od tego świata ludzi normalnych. takich, którzy znają się na modzie, jeżdżą drogimi samochodami i jedzą sushi. chcę siedzieć przy barze, palić papierosy, rozmawiać o życiu i śmierci. słuchać. pytać. mówić. chcę przesypiać niedziele. i nie wiedzieć, kim jest sylwia grzeszczak.
ale kiedyś może będę miała dziecko. albo żółwia.
6 lis 2011
18 wrz 2011
chcę mieszkać w nowym jorku
wymyśliłam sobie, że chcę mieszkać w toruniu. i sprowadziłam się tutaj z jednym plecakiem, pustym portfelem, brakiem mieszkania i kryzysem na rynku pracy. dziecko szczęścia jak zwykle dało jednak radę i po kilku dniach ogarnęłam się. mieszkanie jest, praca jest, nawet jakieś pieniądze są.
i jest ten toruń. kolebka alkoholików, narkomanów, psychopatów i pseudoartystów. wiesz, to takie zaściankowe miasteczko. żyjące swoim rytmem. nikogo nie obchodzi tutaj to, co dzieje się w warszawie, krakowie czy nawet bydgoszczy. jesteśmy samowystarczalni. to jest inna kategoria rzeczywistości.
ale właśnie. mam toruń. mam go w kieszeni. pozwolił mi u siebie zostać. dał mi klucze. dał mi złotówki. i nagle jakoś tak zaświtała mi w głowie myśl. że to było chyba za proste. może miasto mnie zwyczajnie oszukało. specjalnie zmusiło mnie do wyjazdu na pomorze, a potem podstępem sprowadziło mnie tu z powrotem.
nie chcę tak. chcę być wszędzie. moje żyły są teraz w londynie. mózg wędruje po ulicach manhattanu. żołądek walczy ze specjałami kuchni kenijskiej. płuca cieszą się z oddychania irlandzkim powietrzem. serce buszuje po australii. stopy mi odmarzają na biegunie południowym. jestem w chinach, francji, peru, japonii, maroko, rosji. jestem wszędzie. jestem wszystkim.
i jest ten toruń. kolebka alkoholików, narkomanów, psychopatów i pseudoartystów. wiesz, to takie zaściankowe miasteczko. żyjące swoim rytmem. nikogo nie obchodzi tutaj to, co dzieje się w warszawie, krakowie czy nawet bydgoszczy. jesteśmy samowystarczalni. to jest inna kategoria rzeczywistości.
ale właśnie. mam toruń. mam go w kieszeni. pozwolił mi u siebie zostać. dał mi klucze. dał mi złotówki. i nagle jakoś tak zaświtała mi w głowie myśl. że to było chyba za proste. może miasto mnie zwyczajnie oszukało. specjalnie zmusiło mnie do wyjazdu na pomorze, a potem podstępem sprowadziło mnie tu z powrotem.
nie chcę tak. chcę być wszędzie. moje żyły są teraz w londynie. mózg wędruje po ulicach manhattanu. żołądek walczy ze specjałami kuchni kenijskiej. płuca cieszą się z oddychania irlandzkim powietrzem. serce buszuje po australii. stopy mi odmarzają na biegunie południowym. jestem w chinach, francji, peru, japonii, maroko, rosji. jestem wszędzie. jestem wszystkim.
3 wrz 2011
ale o co ci chodzi
strasznie jakoś się czuję w środku zapchlonym. jakbym nie mogła się wyrzygać. jakbym miała nad głową miecz taki jak w filmach. o nic nie chodzi. nic się nie dzieje. centymetr po centymetrze zmniejszam dystans, a to nie jest przecież nic dobrego. nie wpuszczam już żadnych ludzi za bramę. jest wokół taki niewidzialny mur z drzwiami. kilku odważniejszych dorobiło sobie klucze. fabryka dorabialni kluczy splajtowała kilka miesięcy temu. od tego czasu do końca świata nikt obcy przez moje drzwi nie wejdzie.
tymczasem zauważyłam, że ktoś tu niecnie zaczął robić podkop pod moim zamczyskiem i próbuje wleźć do środka oszukańczym sposobem. mówię, że odejdź, panie, ja nie potrzebuję więcej gości. a ten mi kopie pod drzwiami i zaraz będzie siedział przy moim stole i udawał chuj wie kogo.
przez takie numery tracę równowagę. nie można w dwa tygodnie z człowieka obcego zrobić człowieka nieobcego. ja nie chcę. wpycha się taki pan na moje podwórko, daje mi wino, daje jedzenie. stwarza iluzję poczucia bezpieczeństwa czy tych innych nieistniejących rzeczy. idź pan w chuj, tyle powiem.
stuletnie doświadczenie życiowe powiedziało mi, że nie ma ludzi bezinteresownych. wszyscy kłamią. nie ma nic za darmo. każdy czegoś od ciebie chce. a ja niczego dać nie mogę. nie teraz, nie w tej chwili. nie zapłacę za coś, czego nie potrzebuję. po co mi tacy, co to uzależniają mnie od siebie kompletnie mnie nie znając. nie wiedzą, że nie ze mną takie numery.
same kłopoty z tymi ludźmi.
tymczasem zauważyłam, że ktoś tu niecnie zaczął robić podkop pod moim zamczyskiem i próbuje wleźć do środka oszukańczym sposobem. mówię, że odejdź, panie, ja nie potrzebuję więcej gości. a ten mi kopie pod drzwiami i zaraz będzie siedział przy moim stole i udawał chuj wie kogo.
przez takie numery tracę równowagę. nie można w dwa tygodnie z człowieka obcego zrobić człowieka nieobcego. ja nie chcę. wpycha się taki pan na moje podwórko, daje mi wino, daje jedzenie. stwarza iluzję poczucia bezpieczeństwa czy tych innych nieistniejących rzeczy. idź pan w chuj, tyle powiem.
stuletnie doświadczenie życiowe powiedziało mi, że nie ma ludzi bezinteresownych. wszyscy kłamią. nie ma nic za darmo. każdy czegoś od ciebie chce. a ja niczego dać nie mogę. nie teraz, nie w tej chwili. nie zapłacę za coś, czego nie potrzebuję. po co mi tacy, co to uzależniają mnie od siebie kompletnie mnie nie znając. nie wiedzą, że nie ze mną takie numery.
same kłopoty z tymi ludźmi.
25 sie 2011
miasto mnie pożarło. wywiozłam cały dobytek hen na Pomorze. jednak pewnego dnia wstałam z mocnym postanowieniem powrotu. wylazłam z łóżka, włączyłam komputer i wysłałam jakieś 10 CV. zadzwonili po dwóch godzinach.
zadomowiłam się na nowo w grodzie Kopernika. mam tak zwaną pracę. mój dzień wygląda teraz następująco:
- o godzinie 8.00 wstaję z łoża;
- od 10 do 12 mam szkolenie (czytaj: siedzę na dupie w sali konferencyjnej w kamienicy bez klimatyzacji, słucham pierdolenia o rzeczach, które nie sprawdzają się w praktyce i piję kawę);
- od 12 do 13 idę do samochodu;
- od 13 do 14 piję drugą kawę;
- od 14 do 16 jeżdżę samochodem po lasach całego województwa;
- od 16 do 19 chodzę po swoim terenie, w tym przez jakieś 30 minut pracuję;
- od 19 do 21 wracam lasami do centrum.
o 21.30 wchodzę na chatę wyczerpana.
no. i nie trudnię się prostytucją.
zadomowiłam się na nowo w grodzie Kopernika. mam tak zwaną pracę. mój dzień wygląda teraz następująco:
- o godzinie 8.00 wstaję z łoża;
- od 10 do 12 mam szkolenie (czytaj: siedzę na dupie w sali konferencyjnej w kamienicy bez klimatyzacji, słucham pierdolenia o rzeczach, które nie sprawdzają się w praktyce i piję kawę);
- od 12 do 13 idę do samochodu;
- od 13 do 14 piję drugą kawę;
- od 14 do 16 jeżdżę samochodem po lasach całego województwa;
- od 16 do 19 chodzę po swoim terenie, w tym przez jakieś 30 minut pracuję;
- od 19 do 21 wracam lasami do centrum.
o 21.30 wchodzę na chatę wyczerpana.
no. i nie trudnię się prostytucją.
19 sie 2011
best things come from nowhere
1. Autobus do Gdańska. Godzina 5.12. Dziad za mną prawdopodobnie dopiero co wyszedł z hurtowni spirytusu. Zdecydowanie ma gruźlicę. Spluwa to świństwo na moje dopiero co umyte włosy.
2. Dworzec PKP. Godzina 6.15. Pani w kasie informuje, że bilet, który miał kosztować 30 zł, kosztuje 50 zł, bo to niby ten sam pociąg, ale różni przewoźnicy. A w portfelu kasy dodatkowej brak.
3. Okopowa. Godzina 7.30. Po godzinie łapania stopa zatrzymuje się samochód, który zabiera mnie do Pruszcza. O dziwo, bezproblemowo.
4. Pruszcz Gdański. Godzina 8.00. Piękne auto mnie wiezie, ale tylko do Tczewa. W Pszczółkach gigantyczny korek spowodowany wypadkiem na dwóch pasach. Cała trasa zostaje zamknięta. Kierowca wpada na szalony pomysł. Jedziemy w stronę Kościerzyny. Nie mam pojęcia, gdzie jestem. Polne drogi. Lasy. W końcu wysadził mnie w Starogardzie, przed bramkami na autostradę. Myślę - okej.
5. Wjazd na autostradę. Godzina 9.00. Robię krok. Zaczyna padać. Nie, zaraz, lać. Leje jak z cebra. Olewają mnie wszyscy, totalnie. Przekroczyłam magiczny znak 'autostrada'. Przerażona w trzy dupy. Pioruny zaczęły się sypać z nieba jak oszalałe. Wokół tylko słupy elektryczne i ja. Nie pozostało mi nic innego, jak się rozpłakać. Długo tak nie postałam, bo burza wymusiła ucieczkę pod same bramki. I tu, nagle, uśmiecha się do mnie twarz. Chłopak młody, z plecakiem, w bereciku. Na oko bezdomny. Jakże się ucieszyłam. Siedział pod automatem z biletami. Zostaliśmy kolegami.
6. Autostrada, Godzina 9.30. Jakiś dostawca zgodził się nas podwieźć do Grudziądza. Mój wybawca jechał jednak na Poznań, więc wysiadł na stacji. Ja pojechałam dalej.
7. Grudziądz. Godzina 10.30. Stoję na wylotówce. Znów zaczyna padać i błyskać. Coś widocznie nie chce, żebym dojechała do celu. Jestem jednak zdecydowana i zdesperowana. Stoję na deszczu mokra od stóp po głowę. Zatrzymują się dwie kobiety. Zabiorą mnie kawałek. Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś wiosce. Jedna z dziewczyn wychodzi. Wraca po pięciu minutach szczęśliwa. Dostała pracę.
8. Stolno. Godzina 11.00. Przywozi mnie tutaj pan wożący ogórki. Mówi, że powinnam pracować z mamą w urzędzie.
9. Stolno. Godzina 11.15. Przekładam godzinę rozmowy kwalifikacyjnej. Stoję na przystanku. Niby jest zadaszony, ale dach jest dziurawy jak sitko. Macham spod tego czegoś. Wiem, że nie ma mnie widać. Ale nadzieja jest. Zatrzymuje się tir.
10. Łysomice. Godzina 12.00. Kierowca tira okazał się być doktorem historii sztuki. Opowiada piękne historie o Egipcie. W Łysomicach postanowiłam zaczekać na autobus.
11. Łysomice. Godzina 12.20. Autobus ma 20 minut opóźnienia. Jadę na stopa. Zatrzymuje się dwóch chłopaczków. Muzycy.
12. Toruń. 12.40. Docieram do centrum. Jestem wykończona. I mokra jak szmata. W końcu wychodzi słońce.
I pomyśleć, że tyle może się stać przez 13-stą.
2. Dworzec PKP. Godzina 6.15. Pani w kasie informuje, że bilet, który miał kosztować 30 zł, kosztuje 50 zł, bo to niby ten sam pociąg, ale różni przewoźnicy. A w portfelu kasy dodatkowej brak.
3. Okopowa. Godzina 7.30. Po godzinie łapania stopa zatrzymuje się samochód, który zabiera mnie do Pruszcza. O dziwo, bezproblemowo.
4. Pruszcz Gdański. Godzina 8.00. Piękne auto mnie wiezie, ale tylko do Tczewa. W Pszczółkach gigantyczny korek spowodowany wypadkiem na dwóch pasach. Cała trasa zostaje zamknięta. Kierowca wpada na szalony pomysł. Jedziemy w stronę Kościerzyny. Nie mam pojęcia, gdzie jestem. Polne drogi. Lasy. W końcu wysadził mnie w Starogardzie, przed bramkami na autostradę. Myślę - okej.
5. Wjazd na autostradę. Godzina 9.00. Robię krok. Zaczyna padać. Nie, zaraz, lać. Leje jak z cebra. Olewają mnie wszyscy, totalnie. Przekroczyłam magiczny znak 'autostrada'. Przerażona w trzy dupy. Pioruny zaczęły się sypać z nieba jak oszalałe. Wokół tylko słupy elektryczne i ja. Nie pozostało mi nic innego, jak się rozpłakać. Długo tak nie postałam, bo burza wymusiła ucieczkę pod same bramki. I tu, nagle, uśmiecha się do mnie twarz. Chłopak młody, z plecakiem, w bereciku. Na oko bezdomny. Jakże się ucieszyłam. Siedział pod automatem z biletami. Zostaliśmy kolegami.
6. Autostrada, Godzina 9.30. Jakiś dostawca zgodził się nas podwieźć do Grudziądza. Mój wybawca jechał jednak na Poznań, więc wysiadł na stacji. Ja pojechałam dalej.
7. Grudziądz. Godzina 10.30. Stoję na wylotówce. Znów zaczyna padać i błyskać. Coś widocznie nie chce, żebym dojechała do celu. Jestem jednak zdecydowana i zdesperowana. Stoję na deszczu mokra od stóp po głowę. Zatrzymują się dwie kobiety. Zabiorą mnie kawałek. Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś wiosce. Jedna z dziewczyn wychodzi. Wraca po pięciu minutach szczęśliwa. Dostała pracę.
8. Stolno. Godzina 11.00. Przywozi mnie tutaj pan wożący ogórki. Mówi, że powinnam pracować z mamą w urzędzie.
9. Stolno. Godzina 11.15. Przekładam godzinę rozmowy kwalifikacyjnej. Stoję na przystanku. Niby jest zadaszony, ale dach jest dziurawy jak sitko. Macham spod tego czegoś. Wiem, że nie ma mnie widać. Ale nadzieja jest. Zatrzymuje się tir.
10. Łysomice. Godzina 12.00. Kierowca tira okazał się być doktorem historii sztuki. Opowiada piękne historie o Egipcie. W Łysomicach postanowiłam zaczekać na autobus.
11. Łysomice. Godzina 12.20. Autobus ma 20 minut opóźnienia. Jadę na stopa. Zatrzymuje się dwóch chłopaczków. Muzycy.
12. Toruń. 12.40. Docieram do centrum. Jestem wykończona. I mokra jak szmata. W końcu wychodzi słońce.
I pomyśleć, że tyle może się stać przez 13-stą.
5 sie 2011
właśnie skończyłam pierwszy rozdział mojej pierwszej powieści, która niewątpliwie stanie się bestsellerem. właściwie to moje drugie dzieło, ale tamto, co napisałam przed laty, wyparowało w czeluściach dysku mojego licealnego komputera. wydawcy pewnie biliby się o każdą stronę, a nakład wyczerpałby się pierwszego dnia sprzedaży. ale cóż - pewnego dnia, tak w afekcie, usunęłam to arcydzieło. wspomnienia z mojego dzieciństwa nigdy nie ujrzą światła dziennego. ale spokojnie, na pewno kiedyś opowiem o tej książce w programie kuby wojewódzkiego.
3 sie 2011
siedzę w pustym domu. wielkim, pustym domu na pustkowiu. przy oknie siedzę, światło zapalone. i patrzę w tę dal, jak te ćmy próbują przebić szybę i dostać się do środka, dotknąć gorącej żarówki. przysiadają na oknie zacnie. i tak od kilku godzin. głupie nie wiedzą, że kuchnią mogłyby wejść.
wczoraj obleciał mnie strach, że umieram. godzina coś przed szóstą rano. obudził mnie potworny ból brzucha. ból jakiego nigdy wcześniej nie czułam. skręcało mi się wszystko w środku. nie mogłam się ruszyć. doczołgałam się do kibla. w lustrze blada ściana. wyrzygałam się, ale to tylko pogorszyło sprawę. z trudem zeszłam po schodach do kuchni. wzięłam garść tabletek. ibuprom, apap, nospa i jakieś kolorowe proszki na schorzenia matki. nie byłam w stanie dojść do swojego łóżka, więc położyłam się w salonie. pół godziny męki. ból, pot i łzy. dom był pusty. całkiem sama w tym cierpieniu kurwa. pomyślałam, że chyba jednak nie chcę tak umierać.
wczoraj obleciał mnie strach, że umieram. godzina coś przed szóstą rano. obudził mnie potworny ból brzucha. ból jakiego nigdy wcześniej nie czułam. skręcało mi się wszystko w środku. nie mogłam się ruszyć. doczołgałam się do kibla. w lustrze blada ściana. wyrzygałam się, ale to tylko pogorszyło sprawę. z trudem zeszłam po schodach do kuchni. wzięłam garść tabletek. ibuprom, apap, nospa i jakieś kolorowe proszki na schorzenia matki. nie byłam w stanie dojść do swojego łóżka, więc położyłam się w salonie. pół godziny męki. ból, pot i łzy. dom był pusty. całkiem sama w tym cierpieniu kurwa. pomyślałam, że chyba jednak nie chcę tak umierać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)