nie ma zieleni, wiatr jeno i badyle. od wisły znów wieje, gołębie atakują znienacka, samochodu brak wieczny. alleluja. brakuje mi absolutnie takiej tej bliskości tłumu, którą czuć tylko na koncertach u2 i meczach tkh. też to całe bezpieczeństwo się jakoś rozpłynęło. idzie wiosna, lato. niedawno wiedziałam wszystko. choć tracę bezpowrotnie, dzień po dniu. nigdy nie będzie takiego lata, jakie było tej zimy. ale to przecież dobrze. nic dwa razy, nic dwa razy.
pewne guru mówi, że nadeszła pora, aby robić wszystko na odwrót. oto pani anna zmierza ku rewolucji wewnętrznej. koniec z patologią, koniec z marnowaniem czasu na kretynów, alkoholików i popaprańców, koniec ze drogą poplątaną.
14 mar 2012
9 mar 2012
zachłyst
jakież to wszystko złudne jest, iluzoryczne wręcz. te wszystkie układy towarzyskie, praca, związki, telewizja, nawet papierosy, o! miło jest zawsze i pięknie wieczorami, zwłaszcza tymi piątkowymi, bo wiadomo, że w takowe głowa boli najmniej. moje wieczory w ubiegłym tygodniu były tak wyczerpujące psychicznie, że wczoraj o godzinie dziewiętnastej organizm odmówił posłuszeństwa i padł. mało tego, dzisiaj, mimo pory świątecznej, bo weekendowej, nadal kaprysi i nie chce powstać. nawet witaminy i inne czarodziejskie preparaty nie dają rady. mama mówi, że trzeba odpocząć i zmienić tryb życia. zawsze uważałam, że praca fizyczna jest zdrowsza niż siedzenie za biurkiem i nic nie robienie, ale wysłali mnie na studia, więc nic na to nie poradzę.
wracając jednak do iluzji, iluzją i magią to wszystko. analizując zaskakującą ewolucję mojego postrzegania świata w ciągu ostatniego roku, zaczynam się zastanawiać, co w tej mojej głowie będzie się działo za pięć lat (jeśli nie daj Boże dożyję). wiem doskonale, jaka będę. niezależna będę. bezwzględna będę. zamknięta będę. nieufna będę. bo ufać to nie można, bo przecież się przejedziesz, jak zawsze. otwierać się też nie, bo jeszcze ktoś wejdzie z butami, jak zawsze. a już absolutnie nie można być względnym. tak bez powodu, zapobiegawczo. i ta zależność, nigdy. nigdy uzależniać się nie można, w sposób żaden nie potrafiłabym, emocjonalny zwłaszcza. tu w tym życiu tragikomicznym słabym nie można być. uprzedzenie i duma, oto jest przepis na sukces nowoczesnej czterdziestolatki.
tak tylko te pozory jakoś ostatnio biorą górę.
a tak poza tym - jak człowiek czuje się w miarę dobrze, chodzi od czasu do czasu do pracy i nie umiera na kaca, to jakoś tak nie ma o czym pisać. aż mi wstyd.
EDIT! a jednak! nie chwal tygodnia przed zapadnięciem zmroku dnia piątego!
27 lut 2012
18 lut 2012
o tym, dlaczego nie siedzę teraz w klubie o nazwie bunkier i nie gram w piłkarzyki
kultura za mną chodzi ostatnimi tygodniami. że filmy, książki, teatry i inne bajery. powrót mój na łono elit, które wszędzie się pokazują, był skrzętnie zaplanowany. i w związku z tym znów mam czas na wszystko. mniejsza, nie o to.
więc dzisiaj właśnie, zacne wydarzenie w najpopularniejszym budynku miasta (i nie chodzi o ratusz) się odbywało. bardzo miło było, a jakże. gdyby nie te twarze, których przez tak długi czas nie musiałam oglądać, byłoby nawet pięknie. kultura owa spowodowała, że zaczęło mi się kręcić niecnie w głowie. godzinę później przyszła gorączka i inne dolegliwości.
takie rzeczy jednak nie są mi straszne. wróciłam więc do mieszkania w celu zmiany butów na inne. coś jednak we wspomnianym mieszkaniu mnie zaintrygowało. a mianowicie: smród. prosto z kuchni. okazało się, że dzięki bogu wróciłam zmienić owe buty, gdyż w razie przeciwnym kuchnia wraz z trzema pokojami i łazienką niechybnie by spłonęła. bo gazu włączonego i garnka pustego się nie zostawia samych w domu.
gaz wyłączony przeze mnie został. buty moje, które chciałam założyć, znalazłam w łazience. mokre jak mokrość.
postanowiłam, że trudno, idę w innych. siedząc, rozmyślając i dyskutując na fejsbuku o życiu i Warszawie, naszło mnie, aby pozmywać. jakże się zdziwiłam, gdy woda, nie dość, że nie chciała płynąć naturalnie przez zlew i rury, to jeszcze wymyśliła sobie, żeby ciec z rury prosto do śmietnika. w którym rzecz jasna hoduję karaluchy. tak więc misją moją stało się uśpienie robaków spod zlewu. z tym akurat poradziłam sobie profesjonalnie. ma się doświadczenie w końcu. i więc woda ta - leci z tej rury. więc postawiłam miskę, bo co innego w takiej sytuacji można zrobić.
pomyślałam, że wszechświat bardzo musi nie chcieć, żebym dzisiaj wyszła do miasta. siedzę więc chora, z gorączką i bólami, w śmierdzącym mieszkaniu i mokrych butach, i patrzę, jak kapie ta woda. papierosów nawet nie mam, co by zapalić i porozmyślać, a przecież nie pójdę do sklepu, bo jeszcze przypadkiem zajdę na Starówkę i mi mieszkanie zaleje, bo nikt nie zmieni miski.
prozaiczne sytuacje dnia codziennego od dawna mnie omijały. ewidentnie wracam na prostą. wiosno, chodźże już do mnie, bo nie wytrzymam tego lutego, nie wytrzymam.
więc dzisiaj właśnie, zacne wydarzenie w najpopularniejszym budynku miasta (i nie chodzi o ratusz) się odbywało. bardzo miło było, a jakże. gdyby nie te twarze, których przez tak długi czas nie musiałam oglądać, byłoby nawet pięknie. kultura owa spowodowała, że zaczęło mi się kręcić niecnie w głowie. godzinę później przyszła gorączka i inne dolegliwości.
takie rzeczy jednak nie są mi straszne. wróciłam więc do mieszkania w celu zmiany butów na inne. coś jednak we wspomnianym mieszkaniu mnie zaintrygowało. a mianowicie: smród. prosto z kuchni. okazało się, że dzięki bogu wróciłam zmienić owe buty, gdyż w razie przeciwnym kuchnia wraz z trzema pokojami i łazienką niechybnie by spłonęła. bo gazu włączonego i garnka pustego się nie zostawia samych w domu.
gaz wyłączony przeze mnie został. buty moje, które chciałam założyć, znalazłam w łazience. mokre jak mokrość.
postanowiłam, że trudno, idę w innych. siedząc, rozmyślając i dyskutując na fejsbuku o życiu i Warszawie, naszło mnie, aby pozmywać. jakże się zdziwiłam, gdy woda, nie dość, że nie chciała płynąć naturalnie przez zlew i rury, to jeszcze wymyśliła sobie, żeby ciec z rury prosto do śmietnika. w którym rzecz jasna hoduję karaluchy. tak więc misją moją stało się uśpienie robaków spod zlewu. z tym akurat poradziłam sobie profesjonalnie. ma się doświadczenie w końcu. i więc woda ta - leci z tej rury. więc postawiłam miskę, bo co innego w takiej sytuacji można zrobić.
pomyślałam, że wszechświat bardzo musi nie chcieć, żebym dzisiaj wyszła do miasta. siedzę więc chora, z gorączką i bólami, w śmierdzącym mieszkaniu i mokrych butach, i patrzę, jak kapie ta woda. papierosów nawet nie mam, co by zapalić i porozmyślać, a przecież nie pójdę do sklepu, bo jeszcze przypadkiem zajdę na Starówkę i mi mieszkanie zaleje, bo nikt nie zmieni miski.
prozaiczne sytuacje dnia codziennego od dawna mnie omijały. ewidentnie wracam na prostą. wiosno, chodźże już do mnie, bo nie wytrzymam tego lutego, nie wytrzymam.
9 lut 2012
8 lut 2012
chciałam coś mądrego napisać. albo coś pięknego. albo składnego przynajmniej. ale bełkot tylko w mojej głowie. myśli te wszystkie pogniecione szwendają się po mnie to tu to tam. nie mogę dojść do ładu, jakiejś takiej hierarchii wartości stworzyć, priorytetów przejrzystych się najeść. odwlekam ostateczne rozwiązanie jak najlepiej potrafię. iżby zachować pozory trzymania się w garści i bycia spoko.
coś zmienić trzeba. już nawet nie mogę pić tyle, ile kiedyś. nie chce mi się, nie mam ochoty. rzeczy mi nie smakują. wstaję czasami rano i idę po bułki, sałatę, pomidory. herbatę wypiję, rozmyślając tak przy śniadaniu o nadchodzącej wiośnie i jej konsekwencjach. aloes mam na lodówce, od czasu do czasu szarpię go i udaję, że znam się na medycynie. w wolnych chwilach czytam wellsa i zabijam karaluchy.
a w powietrzu niezmiennie wisi mróz.
new york I love you but you're bringing me down.
27 sty 2012
leciał chyba Dżem
już mi się nie chce. nie chce mi się jak nigdy. jak zawsze. jakby skończył się mój film. tylko te chwile, małe chwile przemijające, które rozpaczliwie próbuję zatrzymać w pamięci. przyszłość podobno nadchodzi.
co to życie mamo
?
co to życie mamo
?
Subskrybuj:
Posty (Atom)