21 kwi 2012

niechże przyznam się do czegoś!
wczoraj piątek był. czyli że jakby moje życie wypełzło z marazmu, jakim okrywa się przez pierwsze pięć dni tygodnia. siedzę w tramwaju, który wiezie mnie z daleka do mieszkania. i ci ludzie jakoś tak się patrzą nienawistnie. a przecież wiosna przyszła i życie powinno wisieć w powietrzu. bo zanim wsiadłam do tramwaju, przeszłam się taką jedną ulicą. i ładnie pachniały kwiaty te takie białe z drzew nie wiem jakich. chciałam więc iść pod tymi drzewami, co by sobie spacer uprzyjemnić. ale pod drzewami chodnika nie było. szłam więc drugą stroną ulicy, zaciągając się niemiłosiernie smrodem spalin samochodowych. w tym właśnie momencie przyszła do mnie myśl, że jednak nie ma znaczenia, że wszędzie jest tak samo. że wszędzie się pije, wszędzie się pracuje, wszędzie ucieka sens, wszędzie zapach kwiatów miesza się z gównem, a ludzie w tramwajach nie mają twarzy. wszędzie regularnie trzęsie się ziemia. więc mimo mych wielkich starań, Toruń okazuje się być tylko jednym z wielu niepotrzebnych nikomu wysypisk śmieci. i cóż począć. tęsknię czasami za morzem. ale tylko czasami.

ale czy faktycznie opuszczać Toruń? czyżby? przecież jest jeszcze tyle ekspedientek, od których nie kupiłam ani ani jednego piwa. może dla nich warto by jeszcze trochę się pomęczyć. jakie to straszne, że niczego się w tym życiu nie wie.

spotkałam też kosmitów niedawno. takim balonem przylecieli, rozbili swój obóz nad Wisłą, się nieco przeraziłam, bo wiadomo, że z takimi nie ma żartów. więc w trosce o to sympatyczne zawszone miasto postanowiłam pogadać z kosmitami, co by dowiedzieć się, o co chodzi i ewentualnie powiedzieć im, żeby wpadli później, gdyż póki co mamy przepełnienie. miło chciałam zagaić, więc mówię, że fajny macie statek chłopaki, i sami też niezłe dupy jesteście. chodźcie, powiedziałam, pokażę wam fajne rzeczy, a potem polecicie do domu. oni na to rzekli, z troską taką ojcowską: we got our spaceship, but we're going nowhere without you.



13 kwi 2012

takie wyjebanie. wracam do korzeni, żyć rokendrolem pragnę. mimo wieku starczego, posiadania zajęcia w postaci pracy i całej mej nienawiści do studentów, oto znów kroczę śnieżką wyjebaństwa. to jest bowiem sekret wszelkiego szczęścia. i słońce mi świadkiem, nie doświadczę już ponownie w swej historii etapu zwanego z angielska "care". hardkor, disko i szafa znów gra.

25 mar 2012

miałam okropny sen. piękny lemur dostojnie w nim kroczył, dumny niczym paw albo przynajmniej królik miniaturowy. i młodzieniec tam był, jeden z moich znajomych młodzieńców. lemur nie polubił młodzieńca. w dodatku ananas lemurowi nie smakował. więc lemur pchnięty nie wiadomo czym, naskoczył na młodzieńca. ten upadł, piach uniósł się nad nim, pył i kurz sponiewierały jego twarz i już nie byłam pewna, czy to nie ja jestem przypadkiem owym młodzieńcem. lemur do kończyny dolnej się zaczął dobierać. ząbki stały się zębiskami, rączki łapami. wbił swe kły lemur w kończynę dolną młodzieńca. zajadał się łapczywie mięsem. młodzieniec otarł twarz z kurzu i zaczął się przyglądać lemurowi. rzekł: "cholera, dawno ciebie nie widziałem". lemur odpowiedział na to: "byłem w Toruniu".


po czym przerażona się obudziłam. zegarek powiedział, że jest 7.29. szef nie chciał uwierzyć, że spóźniłam się do pracy przez ludożerczego lemura.

24 mar 2012

we are your friends

uciekam stąd. postanowienie oto nowe. umowa do końca kwietnia, mieszkanie do lipca. i wynoszę się stąd. raz na zawsze tym razem. nawet słońce mnie nie powstrzyma.

14 mar 2012

leave it behind

nie ma zieleni, wiatr jeno i badyle. od wisły znów wieje, gołębie atakują znienacka, samochodu brak wieczny. alleluja. brakuje mi absolutnie takiej tej bliskości tłumu, którą czuć tylko na koncertach u2 i meczach tkh. też to całe bezpieczeństwo się jakoś rozpłynęło. idzie wiosna, lato. niedawno wiedziałam wszystko. choć tracę bezpowrotnie, dzień po dniu. nigdy nie będzie takiego lata, jakie było tej zimy. ale to przecież dobrze. nic dwa razy, nic dwa razy.


pewne guru mówi, że nadeszła pora, aby robić wszystko na odwrót. oto pani anna zmierza ku rewolucji wewnętrznej. koniec z patologią, koniec z marnowaniem czasu na kretynów, alkoholików i popaprańców, koniec ze drogą poplątaną.

9 mar 2012

zachłyst



jakież to wszystko złudne jest, iluzoryczne wręcz. te wszystkie układy towarzyskie, praca, związki, telewizja, nawet papierosy, o! miło jest zawsze i pięknie wieczorami, zwłaszcza tymi piątkowymi, bo wiadomo, że w takowe głowa boli najmniej. moje wieczory w ubiegłym tygodniu były tak wyczerpujące psychicznie, że wczoraj o godzinie dziewiętnastej organizm odmówił posłuszeństwa i padł. mało tego, dzisiaj, mimo pory świątecznej, bo weekendowej, nadal kaprysi i nie chce powstać. nawet witaminy i inne czarodziejskie preparaty nie dają rady. mama mówi, że trzeba odpocząć i zmienić tryb życia. zawsze uważałam, że praca fizyczna jest zdrowsza niż siedzenie za biurkiem i nic nie robienie, ale wysłali mnie na studia, więc nic na to nie poradzę.
wracając jednak do iluzji, iluzją i magią to wszystko. analizując zaskakującą ewolucję mojego postrzegania świata w ciągu ostatniego roku, zaczynam się zastanawiać, co w tej mojej głowie będzie się działo za pięć lat (jeśli nie daj Boże dożyję). wiem doskonale, jaka będę. niezależna będę. bezwzględna będę. zamknięta będę. nieufna będę. bo ufać to nie można, bo przecież się przejedziesz, jak zawsze. otwierać się też nie, bo jeszcze ktoś wejdzie z butami, jak zawsze. a już absolutnie nie można być względnym. tak bez powodu, zapobiegawczo. i ta zależność, nigdy. nigdy uzależniać się nie można, w sposób żaden nie potrafiłabym, emocjonalny zwłaszcza. tu w tym życiu tragikomicznym słabym nie można być. uprzedzenie i duma, oto jest przepis na sukces nowoczesnej czterdziestolatki.

tak tylko te pozory jakoś ostatnio biorą górę.

a tak poza tym - jak człowiek czuje się w miarę dobrze, chodzi od czasu do czasu do pracy i nie umiera na kaca, to jakoś tak nie ma o czym pisać. aż mi wstyd.





EDIT! a jednak! nie chwal tygodnia przed zapadnięciem zmroku dnia piątego!

27 lut 2012

Now I'm twenty-five, trying to stay alive in a corner of the world with no clear enemies to fight.