7 maj 2009

Po pierwsze: nie daj się obrzygać

miałam przecież mocne postanowienie. mówiłam nie, stary, nigdzie nie idę. i tak przez dwa tygodnie. nie i koniec. a wczoraj zaczynałam pisać zaległe rzeczy. telefon, kilka słów. ani się obejrzałam a już rozglądałam się za kanarem w autobusie linii 18. piwo, drugie, hopsasa, keep on shakin, trzecie. pojawili się znajomi i nieznajomi, stały scenariusz. tym razem główni bohaterowie jednak się zmienili. ze studenckich na niestudenckich. raz dwa trzy beatbox kameralny i wcale się nie jaram, bo ja się hip hopem nie jaram. nawet, gdybyś mi tu postawił ostrego albo tych innych, whateva, nie moje klimaty mimo wszystko. taxi trzy zabrało nas do miasta. ja, dwie inne osoby normalne i jeden zjeb co miał szymon na imię i co mnie rozwścieczył jak nigdy nikt. że to, że tamto, że jebać mojego znajomego XYZ, że wszystkie stacje radiowe są do dupy, że trzy lata temu ktoś powiedział: daliście czadu, że u2 się skończyło na JT, że Lanois jest dnem. tego typu. jednak z obrażaniem dobrych ludzi znajomych mnie na czele. jestem miła, wiesz, ale tutaj skrupułów nie było. spierdalaj facet. przy okazji, zostałam opluta przez kolegę, którego nazywają zbas. potem było nrd i opowieści o psie ostrego, sushi coś tam i pudełko od pizzy. mocno. kolejne piwa i spotkanie po latach. ania uratowała mi dupę wczoraj. pod kopernikiem pamiętam kogoś, tak, spotkałam też rozrywkowego małżonka. zaciągnął do czeskiego, źle się działo. piwo dwa, muzyka, iskry na parkiecie z ludźmi, o których się mówi ludzie z fundacji. amok, nic więcej. idę na autobus. zamyśliłam się i przegapiłam przystanek. chciałam zresztą wejść na dach bankowy, więc autobus nie po drodze był. o banku zapomniałam w połowie drogi do niego. widzę, samochód stoi, facet jakiś też. podwieziesz mnie do domu, pytam. on mówi, że tak, ale musi pojeździć jeszcze trochę. mówię okej. i tak dwie godziny jeździłam po mieście z dziwnym człowiekiem. powiedział, że czyta politykę i nowości.
kolejny litr kubusia bananowego bez dodatku cukru.

życie w stylu summer sale, podoba mi się na świecie. a, ktoś kazał mi ogłosić prawdę objawioną: najważniejsze w życiu jest to, żeby nie dać się obrzygać.

5 maj 2009

Kowadło asertywności a total chaos

Poniedziałek. Nie, to było weekendowe przesunięcie, przepraszam. Poniedziałek był miły, wstałam przed 14, żeby pójść na zajęcia o 16. W całym tym zgiełku i chaosie zapomniałam jednak o świecie. Miało być pięknie. Ale. Dzień bez puenty, trochę stracony wbrew wcześniejszym nadziejom. Bo przesunięta niedziela spadła nam z drzewa.
Spotkałam kobietę dzisiaj na ulicy. Starsza, z wnuczką zapewne. Z dłoni zwisał mi sznur mikrofonowy, zaczepiła mnie i powiedziała, że szuka dziennikarza. Dziennikarzem nie jestem, ale wysłuchałam opowieści o przeszłości komunistycznej i guzikach. Niesamowita rzecz.

Tymczasem testuję najróżniejsze sposoby migania się i wykręcania kota ogonem. Jeżeli ktoś zna jakieś asertywne sztuczki - tak żeby "może" znaczyło "nie" i zarazem nie oznaczało "spierdalaj" - to proszę bardzo się do mnie odezwać. Co to ma być, się pytam. Że asertywna jestem tylko wtedy, kiedy mnie nie ma. Koniec świata, proszę państwa.

Jestem w próżni. Między młotem a kowadłem. Tu krzyczą, tam proszą, a tam się uśmiechają. Co to będzie. Ale nie wiesz, bo ja naprawdę tylko udaję głupka. Potrafię czasami coś poprawnie powiedzieć nawet. Po polsku albo po angielsku albo po niemiecku. Rozgryzam aurę, rozwiązuję zagadki skomplikowanych znajomości. I nic. Kombinuję. Niepotrzebnie. I tak nie znam się na fizyce. Mądry człowiek wie, co mówi, let's not try to figure out everything at once. No tak, zawsze jest jakieś mimo wszystko. I zawsze zjawia się ten śmieszny chaos. Jednak nie wzięłam sobie do serca rady poczciwego doktora Em, który stwierdził, że muszę uporządkować swoje życie.




Zapewne wyda to się niemożliwe, ale są takie sytuacje, które powodują u mnie totalne oszołomienie i wypłukują resztki racjonalności z mojej głowy. I są tacy ludzie, po słowach których zastanawiam się, czy to oni do reszty oszaleli, czy może jednak ze mną jest coś nie tak. Bo tacy ludzie doprowadzają mnie do stanu, który w zasadzie nie jest stanem. Gdzieś w głowie pojawiają się tylko trzy słowa: WHAT THE FUCK?

I nawet nie próbuję wdawać się w konwersację. Może i wygląda to, jakby mnie zatkało. W istocie - po prostu nie wiem, co powiedzieć.

1 maj 2009

Ad Kalendas Graecas

bang bang słowo, wcale nie wyolbrzymiałam. ba, minimalizowałam udając, że nie widzę, po mnie spływają jak po kaczce, wiesz, miliony znaków na niebie i ziemi, co mówiły strzeż się. więc stwierdziłam. krok za daleko dnia pewnego zaszłam, tak, moim atrybutem niesympatyczność totalna została więc. strzał w dziesiątkę. znielubienie wszechstronne. bang bang, pytanie bez odpowiedzi ostatniego dnia kwietnia. nie, nie bez odpowiedzi. odpowiedź przysłał głęboko ostatnio ukryty rozsądek. pachnie tu wiosną, wiesz, bzami czarnymi. nie zmieniam tematu. skąd. lubię bzy, zwłaszcza czarne. kiedyś znalazłam garść na wycieraczce, wiesz, po finale ligi mistrzów, wygrał wtedy Milan. więc co. więc odpowiadam - Ad Kalendas Graecas.

i wytłumacz idiocie, że czarne jest czarne, a nie znaczy nie.
o jezusie, w co ja się znowu wpakowałam. a dangerous idea that almost makes sense.

łazi mi po głowie taka oto głupia melodia jak rzep.



idę poprzeklinać i pospać. tak. dobry pomysł, jest 3.33.
zapomniałam, jak smakuje sok jabłkowy. i skłamałam. czasami nie znaczy tak.

29 kwi 2009

Ciemno już, sączę herbatę czarną gorącą. Film grają, Statek Widmo. Przypomniało mi się, jak dawno dawno temu pojechałam na arcyciekawe spotkanie z jednym z najnudniejszych Polaków, Andrzejem Wu, tym od Pana Tadeusza i Człowieka z Żelaza. Największą atrakcją wyjazdu był darmowy seans filmowy. Wszyscy, dosłownie wszyscy, poszli na Statek Widmo. Wszyscy, prócz mnie i dwóch innych postrzeleńców. Wylądowaliśmy na jeszcze gorszej szmirze - Daredevilu czy jakoś tak. Byliśmy na sali sami, ani żywej duszy. Fajnie było.
Zaczytałam się w blogu znalezionym przypadkowo w internecie. Nigdy do tej pory mi się do nie zdarzyło. Czytuję niektóre, wpadam. Ale teraz się zaczytałam.

Sporo rozmów ostatnio się przeprowadza. Kończy się to wszystko, czuć oddech zmian za rogiem. Znikają powoli wszystkie moje dylematy. Wybór jest przecież prosty. Tylko kilka ale.
Myślę o tym i myślę. Taki marazm mnie ogarnął. Zastanawiam się, jak to się stało, że jestem tutaj i studiuję akurat to, co studiuję. To znaczy wiem, pamiętam moment, kiedy powiedziałam: "A co tam jest ciekawego w tym Toruniu? Europeistyka? No, fajnie brzmi, może być". Impuls, chwila, intuicja, lenistwo. Z braku czasu, chęci i pomysłu na życie wybrałam przypadkowe studia. Nie żebym żałowała, absolutnie nie. Mimo wszystko stwierdzam, że wybór był trafny. Zastanawiam się tylko, czy rzeczywiście aż tak zmieniłam się przez te trzy lata. Przecież wtedy bez problemu, bez żadnego przemyślenia podjęłam decyzję, która miała tak ogromny wpływ na moje życie, a teraz myślę, zastanawiam się i kombinuję. A co by było, gdybym teraz mogła zadecydować jeszcze raz? Wiedząc to, co wiem i będąc kimś zupełnie innym? Po raz kolejny trafiłabym tutaj? Nie wiem. Teraz bardziej się boję. Mocniej przywiązuję. Wolniej się przyzwyczajam.
Marazm ogarnął więc i mam mały kłopot. W zasadzie nic się nie dzieje. Jeszcze rok temu zabiłoby mnie coś takiego. Takie czekanie na nie wiadomo co. Najpierw czekasz na początek roku, potem na święta, potem na Sylwestra, odliczasz dni do sesji, potem czekasz na Juwenalia, potem na obronę. Czekanie. Z tego, co pamiętam, kiedyś nie miałam czasu na czekanie. Sytuacje oniryczne były impulsami. Było źle, okej, to zmieńmy coś. Teraz mam możliwość. Mogę wszystko. Tylko trzeba na coś się zdecydować. A ja tak jakoś dziwnie chyba boję się, że sobie nie poradzę. Mogę zmienić całe swoje życie, ale nie wiem, czy to jest ten moment. Nie wiem nawet, czy chcę. Bo w sumie dobrze mi tutaj.
Kilka spraw poza tematem. Po pierwsze jestem złym człowiekiem, wiem. Zapomniałam o urodzinach trzech ważnych osób. Moja wina. Po drugie moja praca dyplomowa w oczach promotora jest jedynie "poprawna". Po trzecie niebezpiecznie rozmówiłam się z irlandzkim wykładowcą w stanie wskazującym kilka promili. Po czwarte znów zrobiłam z siebie idiotkę. Po piąte spacer zawsze kończy się piwem. Po szóste jestem niegrzeczna Po siódme dziękuję Bogu, że dał mi na studiach kilku takich, których da się lubić. Po ósme obiecuję, że jutro wstanę o 8.

Dzisiaj też mnie spotkało coś dziwnego. Mimo nastroju wczorajszego wybrałam się na uczelnię. Cel haniebny, wpisy z zeszłego semestru. Czekam na korytarzu. Jakaś dziewczyna weszła przede mną. Była z jakimś facetem. Facet czeka na nią i zagaduje. I się gada. I cóż takiego się okazało. Facet nie skończył studiów, od dziewięciu lat sam się utrzymuje, patrząc na jego buty można powiedzieć, że zarabia co najmniej nieźle. Ale nie o to. Otóż okazało się, że jest z Warszawy i, uwaga uwaga, jego sąsiadem jest doktor Ka. Opowiedział kilka historyjek. Śmieszne są te zbiegi okoliczności.

22 kwi 2009

Przybywam zza swoich pleców

Marazm totalny przyprawiony koszykówką i winem marki Marconi i Czesiem. O piątej rano pięknie jest. Nawet, jeśli nie pamiętasz. Hulajnogi hulają wtedy po ulicach, mróweczki biegną do pracy, a Ty jesteś atrakcją dla zjadaczy chleba. Przypuszczam, że w czwartek większość zakładów pracy rozpoczynających funkcjonowanie o 6 poznała historię pijackich ekscesów autobusowych. Czy to ważne, nie. Jasne, że nie. Zapomniałam też, że dziecko się obraziło. Rzecz jasna, nie wiem, o co po co i dlaczego, nigdy nie byłam dobra w te klocki. Coś gdzieś świta, możliwe, że się domyślam, może. Z tym obrażaniem niezły ubaw jest. Problem w tym, że ja się nie obrażam i nie wiem, o co się obrazić można. A widać można o najmniejsze niezrozumienia, niedomówienia i szarpnięcia. Mylnie sądziłam, że im człowiek starszy, tym mądrzejszy. Wrong.

Niewidzialnie. Wiesz, o co gram. I wierzę, że do końca został może jeden dzień.
Mam dziwne wrażenie, że teraz każdy mój ruch to szach i mat. Tracę orientację niebezpiecznie. Nic nie rozumiem.

A niby świta.



Zapomniałabym. Moja adoptowana siostra wygrała bilety na U2. Jak się mówi - głupi ma zawsze szczęście. To chyba u nas rodzinne.

17 kwi 2009

Talk about pop muzik

Gdzie się nie ruszysz, tam gęby. Więcej i więcej, i wszędzie, gdzie tylko pójdziesz. Co to za miejsce, gdzie wszyscy znają wszystkich.
Nie ma pociągu, w którym kogoś bym nie znała. Nie ma też takiego pubu, restauracji (a co, też obracam się w kręgach takowych), klubu, przystanku, kina, stadionu, akademika, autobusu, sklepu. Nie ma nawet takiej ulicy. Poddaję się, miasto mnie zjadło. Miasto, w którym najbardziej chciałoby się być anonimowym. Albo animowanym.

Chyba rzeczywiście pora na zmianę scenerii miejskiej. Na wielkomiejską. Rozważań ciąg dalszy. Munich New York London Paris Munich New York London Paris Munich New York London Paris. Radio video boogie with suitcase you're living in a disco forget about the rat race. Let's do the milkshake sell it like a hotcake try some buy some fee fie foe fum. Dance to the supermart dig it in the fast lane listen to the countdown they're playing our song again. Wanna be a gun slinger don't be a rock singer eenie meenie miney moe whicha way you want to go.

Ikona popkultury mówi, że wiosna w pełni. Tymczasem ja zaczynam pisać pracę. Deadline już za 5 dni. Po drodze egzamin. Pięknie. Pięknie wiosną na lodzie. Chłopaki znów za mało razy do bramki trafili. Ale jest miło. Granaty spadają z nieba i robią bum. Tym razem dostałam w samą dłoń prawą.


Chociaż śniło mi się, że dostałam w płuca. Gdzieś na Bliskim Wschodzie. Jedziemy autokarem z szalonym Arabem. Nie wyrobił na zakręcie. Zatrzymał się. Okno otwarte. Wskakuje małpa. Beżowa, taki małpofelek. I zjada mnie. Zjada coś z szyi. Przybiega lekarz. Mówi, że karetka już jedzie. Więc wsiadam do karetki ledwo żywa. Pani lekarz biała Polka informuje, że wstrzyknie mi coś w żyłę. I to coś wypompuje mi płuca, bo moje płuca mają wściekliznę. Od tej małpy. I mówi też, że będę nieprzytomna przez kilka godzin. Potem pyta, czy ją słyszę. Nawet nie zdążyłam zasnąć. Mówię, że tak. Patrzę za okno karetki, a tam już noc. Udało się, mam nowe niezarażone płuca. Karetka zdążyła dojechać do Judei. Pani lekarz mówi, że przez miesiąc będę spać dłużej niż zwykle. Wychodzę z karetki. Wielu znajomych stoi przez jakąś ruderą udającą hotel. Wielu iście wielu, takich też dalekich znajomych, idą i siedzą, gadają. I dziewczynka jakaś na oko palestyńska mówi, że muszę zostać z jej rodziną, bo wyglądam jak Żyd, a oni udają Żydów, a żaden Żyd z nimi zostać nie chce. Będziesz mogła grać w piłkarzyki tak długo, jak zechcesz, powiedziała. Wtem zdarzyła się retrospekcja. Scena w sepii. Trzy osoby, w tym ja, ale jakby nie ja. Byłam adwokatem. Przyszedł do mnie klient. Mówi, że muszę pomóc, bo się rozwodzi. Mówię, że nie, bo ja bronię tylko morderców i dyrdymałami się nie zajmuję. Potem pokazuje się retrospekcja retrospekcji. Jakieś studio telewizyjne. Siedzę i mówię, że Unia Europejska była wspaniałym tworem, ale wszystko, co dobre, szybko się kończy. A tamten klient siedzi na widowni wraz z żoną świeżo upieczoną i tacy weseli są, ale ja wiem, że coś nie gra i ktoś tu kogoś zabił. Wszystko nagle wraca do Judei. Jem jogurt patykiem, jagodowy. I mówię dziewczynce, że nie mogę zostać, ale znajdę jej jakiegoś Żyda. Wtedy rozdźwięczało się Magnificent. Budzik. I wstałam z łoża z mocnym postanowieniem, że po pierwsze napiszę dziś rozdział, a po drugie, że co jak co, ale w Izraelu tudzież Palestynie moja noga nie postanie.