9 kwi 2010

shine until tomorrow, let it be

szalone noce. tańce, do których przyłączyć chciał się każdy. konwersacje nad ostatnią butelką piwa. przy barze. niestworzone drinki. pusty lokal, ja i ktoś tam, i muzyka. młodzi ludzie, młodziaki z pierwszego i drugiego roku. jakie to miłe, kiedy ktoś cię słucha. tylko dlatego, że jesteś starszy i wiesz więcej. młodzi naiwni nie powinni słuchać moich rad. ale rzecz jasna im tego nie powiem.

kilka kroków dalej inny świat. niemłodzi, niestarzy. jak to się eufemistycznie mówi - ludzie przed trzydziestką. obcy i nieobcy. dwie minuty i już mam piwo spod lady. mówię: zaśpiewajmy coś, zaśpiewajmy let it be. do ściany mówiłam, albo do asi, sama już nie wiem. wtem za plecami słyszę gitarę i pierwsze wersy. i śpiewamy. when I find myself in times of trouble.. i tak do rana. i bębnimy i trąbimy i gramy i śpiewamy. dopóki pan szef nie wyrywa sławkowi u. mikrofonu.



setki ludzi, setki. im więcej masz znajomych, tym trudniej odmawiać. milion rzeczy milion spraw milion zaproszeń. i jak tu być asertywnym.

czy to nie jest niepokojące, że w środku tygodnia o 4 nad ranem wchodzę do jedynego otwartego lokalu w mieście i znam jakieś 40% obecnych (lub też nieobecnych, a leżących gdzieś po kątach)?

let it be let it be