11 sie 2010

Torino, DAI

I find Cambridge an asylum, in every sense of the word. Właśnie tak.

Dziwne to wszystko. Błądzę tymi samymi ulicami co Newton, Bacon, Darwin, Keynes, Russell, Erasmus, Churchill, Cleese, Hawking.
I Virginia Woolf, i Sylvia Plath, i Vladimir Nabokov, i Salman Rushdie. I miliony innych. Cromwella nie wymieniam z grzeczności.
I jeszcze McLiam Wilson, guru. I gdzieś tam na szarym końcu na rogu Sidney Street siedzę ja pijąc kawę z mlekiem, czego kiedyś nienawidziłam. Bo jak kawa, to czarna. I tak godziny mijają. Przełażą ludzie miasta. Proszę, oto kroczy jakiś noblista, oto biegnie chiński studencik, oto wycieczka Amerykanów, oto iluzjonista, oto naćpany Anglik. Kawa dobra jest. Kawa, trawa zielona, dużo słońca, bezpolskie nowe towarzystwo wznajmnej adoracji. Się machina kręci. A ja pracuję na nowe wpisy do CV, które w Polsce będą mi do niczego potrzebne. Hu-ra.
Czasu mniej coraz. Jest prawie połowa sierpnia. Za dwa tygodnie będę musiała nakłamać jak nigdy. A potem nakłamać jeszcze bardziej. A potem pora na Italię. Bo jestem italiano expert teraz. Bono nie powiedzial 'Torino die', tylko 'Torino dai'. Jest różnica, prawda?

Panie Cyrklu, Pani Węgielnico, niebawem nadchodzę.

A póki co czuję się świetnie. Jest żołądkowy spokój. Czas wielkiego oczyszczania organizmu z toksyn nazbieranych w piwnicach toruńskich. Wyparowują świństwa, a ja zajmuję się najlepszą pracą na świecie. O, creep. A bo poza tym nowi moi ludzie są nawet bym powiedziała fajnie zajebiści. Ej zarzuć to:



Cześć, jestem Ania i lubię Wielką Brytanię.