1 maj 2009

Ad Kalendas Graecas

bang bang słowo, wcale nie wyolbrzymiałam. ba, minimalizowałam udając, że nie widzę, po mnie spływają jak po kaczce, wiesz, miliony znaków na niebie i ziemi, co mówiły strzeż się. więc stwierdziłam. krok za daleko dnia pewnego zaszłam, tak, moim atrybutem niesympatyczność totalna została więc. strzał w dziesiątkę. znielubienie wszechstronne. bang bang, pytanie bez odpowiedzi ostatniego dnia kwietnia. nie, nie bez odpowiedzi. odpowiedź przysłał głęboko ostatnio ukryty rozsądek. pachnie tu wiosną, wiesz, bzami czarnymi. nie zmieniam tematu. skąd. lubię bzy, zwłaszcza czarne. kiedyś znalazłam garść na wycieraczce, wiesz, po finale ligi mistrzów, wygrał wtedy Milan. więc co. więc odpowiadam - Ad Kalendas Graecas.

i wytłumacz idiocie, że czarne jest czarne, a nie znaczy nie.
o jezusie, w co ja się znowu wpakowałam. a dangerous idea that almost makes sense.

łazi mi po głowie taka oto głupia melodia jak rzep.



idę poprzeklinać i pospać. tak. dobry pomysł, jest 3.33.
zapomniałam, jak smakuje sok jabłkowy. i skłamałam. czasami nie znaczy tak.

29 kwi 2009

Ciemno już, sączę herbatę czarną gorącą. Film grają, Statek Widmo. Przypomniało mi się, jak dawno dawno temu pojechałam na arcyciekawe spotkanie z jednym z najnudniejszych Polaków, Andrzejem Wu, tym od Pana Tadeusza i Człowieka z Żelaza. Największą atrakcją wyjazdu był darmowy seans filmowy. Wszyscy, dosłownie wszyscy, poszli na Statek Widmo. Wszyscy, prócz mnie i dwóch innych postrzeleńców. Wylądowaliśmy na jeszcze gorszej szmirze - Daredevilu czy jakoś tak. Byliśmy na sali sami, ani żywej duszy. Fajnie było.
Zaczytałam się w blogu znalezionym przypadkowo w internecie. Nigdy do tej pory mi się do nie zdarzyło. Czytuję niektóre, wpadam. Ale teraz się zaczytałam.

Sporo rozmów ostatnio się przeprowadza. Kończy się to wszystko, czuć oddech zmian za rogiem. Znikają powoli wszystkie moje dylematy. Wybór jest przecież prosty. Tylko kilka ale.
Myślę o tym i myślę. Taki marazm mnie ogarnął. Zastanawiam się, jak to się stało, że jestem tutaj i studiuję akurat to, co studiuję. To znaczy wiem, pamiętam moment, kiedy powiedziałam: "A co tam jest ciekawego w tym Toruniu? Europeistyka? No, fajnie brzmi, może być". Impuls, chwila, intuicja, lenistwo. Z braku czasu, chęci i pomysłu na życie wybrałam przypadkowe studia. Nie żebym żałowała, absolutnie nie. Mimo wszystko stwierdzam, że wybór był trafny. Zastanawiam się tylko, czy rzeczywiście aż tak zmieniłam się przez te trzy lata. Przecież wtedy bez problemu, bez żadnego przemyślenia podjęłam decyzję, która miała tak ogromny wpływ na moje życie, a teraz myślę, zastanawiam się i kombinuję. A co by było, gdybym teraz mogła zadecydować jeszcze raz? Wiedząc to, co wiem i będąc kimś zupełnie innym? Po raz kolejny trafiłabym tutaj? Nie wiem. Teraz bardziej się boję. Mocniej przywiązuję. Wolniej się przyzwyczajam.
Marazm ogarnął więc i mam mały kłopot. W zasadzie nic się nie dzieje. Jeszcze rok temu zabiłoby mnie coś takiego. Takie czekanie na nie wiadomo co. Najpierw czekasz na początek roku, potem na święta, potem na Sylwestra, odliczasz dni do sesji, potem czekasz na Juwenalia, potem na obronę. Czekanie. Z tego, co pamiętam, kiedyś nie miałam czasu na czekanie. Sytuacje oniryczne były impulsami. Było źle, okej, to zmieńmy coś. Teraz mam możliwość. Mogę wszystko. Tylko trzeba na coś się zdecydować. A ja tak jakoś dziwnie chyba boję się, że sobie nie poradzę. Mogę zmienić całe swoje życie, ale nie wiem, czy to jest ten moment. Nie wiem nawet, czy chcę. Bo w sumie dobrze mi tutaj.
Kilka spraw poza tematem. Po pierwsze jestem złym człowiekiem, wiem. Zapomniałam o urodzinach trzech ważnych osób. Moja wina. Po drugie moja praca dyplomowa w oczach promotora jest jedynie "poprawna". Po trzecie niebezpiecznie rozmówiłam się z irlandzkim wykładowcą w stanie wskazującym kilka promili. Po czwarte znów zrobiłam z siebie idiotkę. Po piąte spacer zawsze kończy się piwem. Po szóste jestem niegrzeczna Po siódme dziękuję Bogu, że dał mi na studiach kilku takich, których da się lubić. Po ósme obiecuję, że jutro wstanę o 8.

Dzisiaj też mnie spotkało coś dziwnego. Mimo nastroju wczorajszego wybrałam się na uczelnię. Cel haniebny, wpisy z zeszłego semestru. Czekam na korytarzu. Jakaś dziewczyna weszła przede mną. Była z jakimś facetem. Facet czeka na nią i zagaduje. I się gada. I cóż takiego się okazało. Facet nie skończył studiów, od dziewięciu lat sam się utrzymuje, patrząc na jego buty można powiedzieć, że zarabia co najmniej nieźle. Ale nie o to. Otóż okazało się, że jest z Warszawy i, uwaga uwaga, jego sąsiadem jest doktor Ka. Opowiedział kilka historyjek. Śmieszne są te zbiegi okoliczności.