15 sty 2011

fuck you anyway

dobra, w zeszłym tygodniu padło kilka słów za dużo i przez to wszystko porobiłam pewne postanowienia, które rzecz jasna złamałam jak tylko wyzdrowiałam z kaca. a był to błąd. wielki przeogromny błąd.
niedziela przywitała mnie ostrym bólem głowy i wszystkich innych części ciała z włosami i paznokciami włącznie. obudziłam się wściekła. nigdy chyba nie byłam w tak słabej kondycji psychicznej. pamiętam coś tam. rozmowa o polityce. przypadkowe zwierzenia. denne wtrącenia. wielka kłótnia. pierwsza, potem druga. woda gazowana żywiec zdrój. żołądkowa gorzka. a potem spierdalaj.
i nie był to koniec.


jestem więc w stanie wojny z kolejnym kretynem. tak przynajmniej myślałam. ale jak się okazało - "nic się nie stało". toż to trzeba mieć nasrane we łbie, żeby zachowywać się, jakbyśmy byli najlepszymi kolegami. no kurwa. nie pozwalam na zawieszenie broni, nie tym razem. z tego całego stresu postanowiłam zeszmacić się maksymalnie, co zaowocowało niewyobrażalnym bólem każdej komórki mojego ciała.

ech. wplątałam się w gry, z których nie da się wyjść. przecież wszystko powinno być jasne, sprawa zakończona. a ja brnę. bez sensu brnę.