10 paź 2009

This is Major Tom to Ground Control

strasznie mi jakoś. poczucie ogólnej beznadziei przytłacza mnie. jak wczorajszy przegrany mecz. na który zresztą się spóźniłam. jak powrót do domu o czwartej nad ranem. jak ludzie tańczący na barze. jak rozmowy o życiu, o przyszłości, o emigracji. o Australii i Anglii, o Londynie, Paryżu i Toruniu. przytłaczają mnie siniaki na łokciach, dziury w butach i nieznane numery telefonów. przytłaczają mnie wieczorne wyjścia na miasto.

koniec z tym.

słucham, David Bowie in my head. The National, Slow Show. In my head. Space Oddity idealnie pasuje, idealnie. bo dzisiaj to wcale nie mówi o heroinie. nie dzisiaj.




This is Ground Control
to Major Tom
You've really made the grade
And the papers want to know whose shirts you wear
Now it's time to leave the capsule
if you dare

This is Major Tom to Ground Control
I'm stepping through the door
And I'm floating
in a most peculiar way
And the stars look very different today

For here
Am I sitting in a tin can
Far above the world
Planet Earth is blue
And there's nothing I can do

Though I'm past
one hundred thousand miles
I'm feeling very still
And I think my spaceship knows which way to go

mucha mi tu lata. w zeszłym roku o tej porze miałam 21 lat i chciałam wyjechać do Wrocławia. ciekawe, co będzie za rok.

nie wiem nie wiem nie wiem, nie wiem, czego chcę, kogo lubię, kogo nie. nie wiem, co będzie jutro i zaczyna mnie to wkurwiać.

help me if you can.




tylko ten Obama mnie śmieszy. mój kolega stwierdził, że pan prezydent USA, zwierzchnik sił zbrojnych kraju prowadzącego obecnie dwie wojny, dostał Nobla, „because he can”. i to wszystko w tej kwestii.

idę gdzieś tam, może Chełmińską i Grunwaldzką i tym śmiesznym boiskiem rydzykowym przejdę się do biblioteki.

tylko po co?
tam się miło myśli, całkiem miło. przydałby mi się pies.

5 paź 2009

October
and the trees are stripped bare
of all they wear
what do I care?

October
and Kingdoms rise
and Kingdoms fall
but you go on...

and on
and on
and on
and on
and on




mam za ciężkie buty. chyba nie dam rady się ruszyć. gdzież jest mój entuzjazm. wystarczy przecież wskoczyć i poplynąć z prądem. ale przywiązalam się jakos do moich zabloconych kaloszy. dlatego chcąc nie chcąc (lub też niemniej jednak, jak mówi prof. Miodek) - nie potrafię zrobić kroku na przód.
jestem na etapie nienawidzenia. wszystkiego i wszystkich. tego rozpierdolu wokól siebie. chaosu kompletnego. totalnego niezdecydowania. tego znudzenia miejscem, którego jednak nie potrafię zostawić. tych ludzi, którzy wpierdalają się w nie swoje sprawy; i tych, którzy opowiadają mi o swoich wakacjach, które gówno mnie obchodzą. tych pierwszoroczniaków w autobusach, którzy martwią się, czy przebrną przez pierwszą sesję. autobusów też nienawidzę. nienawidzę też spotkań przypadkowych i niezręcznych sytuacji. kiedy nie wiesz, co powiedzieć i udajesz, że nie slyszysz. przerasta mnie ta stagnacja. tyle rzeczy można zrobic. ale ja nie potrafię pójsć na przód. i spiewam sobie stuck in a moment i wiem, że nigdy nie będę miala dosyc tego, czego teraz nie potrzebuję. nie trzeba rozumieć, sama nie wiem, o co chodzi. ja po prostu spię. wegetuję. mam wrażenie, że już nie skaczę, jak kiedys, tylko spadam, spadam na sam dól. wiem, to minie. jak już glowa odbije się od dna, to minie. może więc minie za rok. może za miesiąc. może jutro. przecież nie znam siebie na tyle, żeby powiedzieć, czy jutro kawa będzie mi smakowala.





lubię. cos tam lubię.