8 sty 2009

Kątem oka. Zimno.

I mam swoją zimę. Wykrakałam. A teraz nawet paznokcie mi zamarzają. Idźże, cholero, skąd żeś przyszła.
Jednak mimo wszystko - mimo mrozów, mimo opóźnień, mimo pęknięć szyn i mimo awantur - wróciłam. Zjadam groszek zielony mrożony po podgrzaniu. Wierzę, że jest pełen witaminy b2. Wyplułam już całe oskrzela i jedno płuco. Jutro wizyta u znachora. Balcerowicz też przyjeżdża.
Rok zaczął się pechem za pechem. Pech ze mną w dalszym ciągu łazi. Ot co.

No 1 - Wtorek. Nagromadzenie złości i frustracji w połączeniu z PKP nigdy nikomu nie wyszło na dobre. Moje nerwy plus odwołane spotkanie, na które wlekłam się specjalnie całe 200 kilometrów. I te inne atrakcje wtorkowej podróży. Bezcenne.

No 2 - Środa. O ja głupia poszłam na seminarium. O ja głupia poszłam dyskutować o rzeczach od świata całkowicie oderwanych. O czym można pomyśleć w cztery sekundy? Czy po odcięciu głowy da radę wytknąć język i zrobić zeza? Co Dalajlama myśli o fizyce kwantowej? I skąd wziął się ten pingwin?
A znasz tę piosenkę? O człowieku, który kiedyś gdzieś tam zobaczył jakąś dziewczynę, po czym postanowił, że będzie czekał w tym właśnie miejscu, dopóki nie zobaczy jej znowu? No właśnie - tego dnia, kiedy o ja głupia poszłam na seminarium i o ja głupia dyskutowałam.. To był ten dzień, którym ten facet poszedł na chwilę po kawę. I dziewczyna przeszła.
Przekleństwom nie było i nie ma końca.

No 3 - Czwartek. Byliście kiedyś na końcu Torunia? Na pieszo? A widzicie, ja tak. Minus dziesięć, zero cywilizacji, a ja uparcie brnę i poszukuję końca albo chociaż początku ulicy Mazowieckiej.
Odprawili mnie z kwitkiem. Wróć bejbe ze swoją teczką, bez tego nie mamy nic na Ciebie.
Po czym dostałam pracę, której już nie lubię.



I nawet nie złamałam nogi na nartach.

Kątem oka z kanciapy czy na kanciapę. Oszalałam, owszem. Wraz z początkiem roku uznałam, że pora przyznać się choćby przed sobą, że zwariowałam. Sprawa pierwsza, no dobra, można wytłumaczyć. Nie narzekam, nie płaczę, moja decyzja, w miarę świadoma. Reszta przyszła z czasem. Okej. Ale wędrówka przez pół miasta w środku zimy? W chorobie z gorączką i zapaleniami? Nie znając celu? Nie mając mapy? Kątem kurwa oka.

Infantylna - długo nieużywane słowo, jakże adekwatne do moich ostatnich poczynań.

4 sty 2009

The colors of a rainbow

"Czyż nie rozumiesz tych wymiarów, w których kontemplacja zwiędłej trawki na stokach Gubałówki zastąpi ci auto na Riwierze?"




Nic więcej nie potrzeba.
Przecież życie czasem się zdarza.

Rewolucji rok, rewelacyjnej rewolucji

Jakże huczna Noc Sylwestrowa minęła, jak wszystko. Pożegnanie roku minionego, jakże dziwnomagicznozaskakującego, było ukoronowaniem wszystkich zdarzeń ostatnich dwunastu miesięcy. Bo przecież się działo. Więcej niż zwykle, częściej niż zwykle i mocniej niż zwykle. Styczeń, luty, marzec. A potem wiosna krótka. I lato. I wrzesień piękny. I powroty październikowe. Listopad. No i grudzień. Rok udany, bardzo, bardzo. Pozytywne rzeczy nie mieszczą się w mojej głowie, negatywne mogę pokazać na palcach jednej ręki.
A początek Nowego? Dziwne, jakoś wydaje się, że 2008 rok mimo fajerwerków i życzeń noworocznych trwa dalej. Jednak coś jakoś tego. Coś się dzieje, coś się stanie. Powiadam Wam, będzie to rok rewolucji. Wielkiej rewolucji. Mojej rewolucji. Moich zmian, moich końców i początków.

Najważniejsze decyzje prawie podjęte, najśmieszniejsze postanowienia noworoczne zapisane na zielonej karteczce.


Dopisane po czasie:
Jeju, przecież do bzdura. Bzdura jak mało która.