5 paź 2009

October
and the trees are stripped bare
of all they wear
what do I care?

October
and Kingdoms rise
and Kingdoms fall
but you go on...

and on
and on
and on
and on
and on




mam za ciężkie buty. chyba nie dam rady się ruszyć. gdzież jest mój entuzjazm. wystarczy przecież wskoczyć i poplynąć z prądem. ale przywiązalam się jakos do moich zabloconych kaloszy. dlatego chcąc nie chcąc (lub też niemniej jednak, jak mówi prof. Miodek) - nie potrafię zrobić kroku na przód.
jestem na etapie nienawidzenia. wszystkiego i wszystkich. tego rozpierdolu wokól siebie. chaosu kompletnego. totalnego niezdecydowania. tego znudzenia miejscem, którego jednak nie potrafię zostawić. tych ludzi, którzy wpierdalają się w nie swoje sprawy; i tych, którzy opowiadają mi o swoich wakacjach, które gówno mnie obchodzą. tych pierwszoroczniaków w autobusach, którzy martwią się, czy przebrną przez pierwszą sesję. autobusów też nienawidzę. nienawidzę też spotkań przypadkowych i niezręcznych sytuacji. kiedy nie wiesz, co powiedzieć i udajesz, że nie slyszysz. przerasta mnie ta stagnacja. tyle rzeczy można zrobic. ale ja nie potrafię pójsć na przód. i spiewam sobie stuck in a moment i wiem, że nigdy nie będę miala dosyc tego, czego teraz nie potrzebuję. nie trzeba rozumieć, sama nie wiem, o co chodzi. ja po prostu spię. wegetuję. mam wrażenie, że już nie skaczę, jak kiedys, tylko spadam, spadam na sam dól. wiem, to minie. jak już glowa odbije się od dna, to minie. może więc minie za rok. może za miesiąc. może jutro. przecież nie znam siebie na tyle, żeby powiedzieć, czy jutro kawa będzie mi smakowala.





lubię. cos tam lubię.

Brak komentarzy: