14 lut 2009

Electrical storm

Międzynarodowo ostatnio się porobiło. Odkryłam, że naprawdę znam niemiecki i łacinę. Piękno-śmieszne spotkania w dziwacznych miejscach z kolegami z Francji, Niemiec, Włoch, Anglii. Indianin nie dotarł. A ja przebiegłam przez ostatni tydzień sprintem. W ogóle dużo nowych twarzy mnie otacza. Ech. Co z tego. Stare przecież wcale nie dają mi spokoju.
W dalszym ciągu nękają mnie problemy egzystencjalne. Powoli przyzwyczajam się do swoich wariackich pomysłów na życie. Za dużo gadam, zdecydowanie. Oczywiście nie wtedy, kiedy trzeba. Bo wtedy, kiedy trzeba, standardowo uciekam. Przynajmniej wzrokiem.
Tak. Portfel wyczyszczony, sesja zakończona, aparat rozpieprzony. Oto bilans ostatnich dni. Albo raczej nocy.
Świętowaliśmy też w kiblu, a jakże. Szampan za zdrowie barmana czy kogoś. Ktoś miał urodziny. Chyba. Zaczynam sobie przypominać. Niedobrze. Amoralna coś się zrobiłam. Ech. Co z tego. Przecież wiem.
Bono zrobił mi niespodziankę. Przesunęła się bowiem premiera o kilka dni i oto ku mojej radości odbędzie się w moje kolejne urodziny. Niewytłumaczalne. Plus dla fizyków, poprawili się nieco. NIECO. Bo ten, inne rzeczy tak naprawdę zajmują mnie teraz. Bo ten.
O wilku mowa, a wilk w ciemnej dupie bez klimatyzacji. Kwanty stroją sobie ze mnie żarty w aspektach niektórych. Jak to się dzieje.

Puszczę sobie, a co tam. Hope the rain will wash away my bad luck.


Brak komentarzy: