11 mar 2009

Bo ten

Przeinaczyłam historię, która dopiero miała się wydarzyć. Bo ja mam piłkę. A nawet, jeśli jej nie mam, to przynajmniej ją odbijam od czasu do czasu. Scenariusz piszę. Część. Jedną milionową lub miliardową lub jeszcze mniejszą część scenariusza. Więc przeinaczyłam, żeby było łatwiej. Nie szybciej, łatwiej.

Podejmuję pewne decyzje. Potrzebuję nieco gotówki, parę tysięcy. W zasadzie co tam, mogę chyba napisać, że jestem na etapie przechodzenia na buddyzm. Na etapie myśli o wyjeździe dalej niż daleko. W zasadzie to myśli te już przeistoczyły się w działanie. Teraz wystarczy tylko ustalić termin obrony i kupić bilet w jedną stronę. Bo ten. Bo to i tamto i jeszcze oni i tamte sprawy. Wersja dla rodziców: bo kryzys. Wersja dla znajomych: bo będzie fajnie. Wersja dla babci: nie przewiduję (co ma się denerwować, niech myśli, że studiuję). Wersja dla siebie jednak najważniejsza, motywacje własne. Wersja dla siebie jednak wersją tylko dla siebie jest, więc nie upubliczniam. Po prostu.

9 mar 2009

Talking shit about a pretty sunset

Dziwny czas na wspomnienia. Zupełnie nie na miejscu. Jak wszystko, nigdy nie w porę. I dzisiaj przypomniałam sobie, jak to kiedyś było, kilka lat temu. Bo zapomniałam, na całej linii dałam plamę. Okazuje się bowiem, że pamiętam rzeczy porażająco nieistotne, nikomu niepotrzebne szczegóły. Postacie epizodyczne też pamiętam zadziwiająco dokładnie. Nie mogę sobie jednak przypomnieć tych najważniejszych sytuacji, rozmów, osób. Zapomniałam o tylu ważnych konwersacjach, tylu ważnych ludziach. Gdybym cofnęła się o te kilka lat, nie poznałabym zresztą siebie. Dziewczynka niegrzeczna, aczkolwiek z pomysłem, z ideą, z prawdą. Z tego wszystkiego została już chyba tylko "niegrzeczna" (tak, można by się kłócić, w którym momencie "niegrzeczność" zaczyna być "arogancją", mniejsza o to). Brakuje mi siebie. Zrobiłam się taka jakaś nie taka. Egocentryczna, egoistyczna. Pyskata. Arogancka też bywam coraz częściej. Jakoś tak tamte pomysły uleciały gdzieś. Już niczego nie pamiętam. Nie wiem, kim chciałam być i co było prawdą. Po co działo się to, co się działo. Nie wiem, kto był kim i kto miał jakie problemy. Rozmyło się po kościach. I jestem tutaj w innym mieście w innym kontekście. Ze swoim egoizmem, który przecież tak lubię. Który nieustannie krąży gdzieś wokół. Nawet teraz, it is my show.
Coś się stało ze mną. Nawet nie wiem, gdzie, jak, kiedy i z kim. Przestało mi zależeć. Cztery lata temu zależało. Trzy lata temu zależało. Dwa lata temu zależało. A rok temu? Nie wiem, zapewne zależało, choć mniej niż zwykle. A teraz nie zależy, bo ja i ja i ja i ja i ja i te moje problemy. Jesteśmy ważniejsi od chmary niepotrzebnych spowiedzi, spotkać i alkoholi. Ja i moje problemy. Bo teraz ja jestem w centrum swojego świata. Gdzieś mam te problemy ludzkości, głód, terroryzm i nowego chłopaka kumpeli kolegi. Ja niczym słońce, wokół którego planety krążą. Wiem, że błądzę, że nie tędy droga, że ludzi trzeba słuchać, że powinno się pomagać i o sobie wcale a wcale nie myśleć. Ja to wszystko wiem. Ale gram tutaj główną rolę. Nic na to nie poradzę. Jestem główną bohaterką mojego życia, które leży tuż nieopodal.
Nie chcę, żebyście wysłuchiwali moich opowieści. Nie chcę, żebyście mnie pytali. Daję i mówię tyle, ile trzeba. Układam scenariusz i ostrożnie dawkuję porcje. Wiecie tyle, ile chcę, żebyście wiedzieli. Najchętniej nie mówiłabym o niczym. Nikomu. Bo nie mam nic do powiedzenia. Teraz już nie mam. Gadam więcej niż kiedyś. Uśmiecham się też więcej. Potrafię nawet kłamać, że się dobrze czuję. Tak. Umiem powiedzieć z uśmiechem na twarzy, że wszystko w porządku. Taka oto teraz jestem.
Pamiętam coś. Kiedyś mówiłam, że ludzie zwykle gadają o szkole/pracy albo o sobie. I że ja tego nienawidzę. Że mówi się wtedy, kiedy ma się coś do powiedzenia. To również się zmieniło.
I've changed my mind so much I cant even trust it. My mind changed me so much I cant even trust myself.
Dziwnie przez to wszystko jakoś. Dobrze, że pamiętam cokolwiek. Boję się, że o tym, co tutaj i teraz też kiedyś zapomnę.

Uświadomiłam sobie dzisiaj, że to wszystko tutaj jest prawdziwe. Najprawdziwsze. Tamto też było. Ale było wtedy, a nie teraz. Teraz jest tutaj, teraz jest teraz. I to wszystko to teraz i tutaj i to jest prawdziwsze ode mnie. Może tamto było prawdziwsze, bo było czystsze, młodsze i naiwne. Może jednak właśnie to tutaj i teraz jest prawdziwsze. Bo jest brudne, starsze i nieco wyrachowane, bez cienia naiwności.
To kłam, naiwność ciągle puka w okienko mojej jaźni. A ja za każdym razem wpuszczam ją do środka.

5 mar 2009

Droczę się z kimś tam z Góry. Coś za coś, nie ma nic za darmo. Dasz mi to i tamto, a w zamian pośmiejesz się ze mnie w czwartek w samo południe. Nie we wtorek, nie w środę. We wtorek i w środę byłabym przecież przygotowana. Wydaje mi się, że bym była. Powtarzam więc: fizyka kwantowa czy coś tam robi sobie ze mnie i z 1/4 życia mojego komedię. Truman Show. Założę się, że w ciągu ostatnich kilku tygodni oglądalność cholernie wzrosła. Reżyserowi i scenarzyście życzę Nagrody Emmy. Jeżeli nie za muzykę i obsadę, to chociaż za pomysły.

Mam nie po kolei. Piecze mnie i swędzi paluch przebrzydły. Wysuszony do szpiku kości. Poprzeklinałabym sobie za wszystkie czasy.


Znalazłam lekarstwo na ADHD. Coś, przy czym cała moja energia zatrzymuje się w jednym miejscu, na kilka sekund. A potem spływa i ucieka przez te takie rynny. Tracę świadomość. Wyparowuje ze mnie wszystko. Krew nie dopływa do mózgu. Wyłączam się. Nie jestem w stanie sklecić najprostszego zdania. Nie myślę. Nie ma mnie. Świadomość wraca. Wtedy wychodzę. Czekam kilka minut. Oddycham udaję, że nic się nie stało. I wszystko wraca do normy. Do kolejnego paraliżu jestem bezpieczna.


Pozytywnie zawsze jest do czasu. Jest też śmiesznie do którejś chwili. Potem pojawia się kłopot. Później zażenowanie. Przed zażenowaniem antypatie i inne perypetie i te, dziwne rzeczy jakieś ukartowane. Potem się mądrzeje. Normalnieje.


Więc normalnieję.

2 mar 2009

Winter

kolory frustracji, czarny z mandarynkami. błąkając się po Polsce i uciekając tramwajami uświadamia mi się. nie było podstaw prawnych do legitymowania ani wzywania bezpodstawnego pani karetki. nie było też podstaw do wyzywania pana doktora i telefonów nocnych w różne miejsca do różnych takich. żadnych podstaw do niczego nie było. nigdy.

zaszyli mnie więc. wzdłuż i wszerz. żeby tam ze środka już nic nie wyszło, żeby się nie wylewało, żeby było na swoim miejscu. tak jak ma być.

uciekłam więc do Poznania. poznaniałam. zaniemówiłam. jakbym ich wszystkich znała od dziecka, od małego. wielka rodzina. nie masz ludzi ponad tych sobotnich. tym bardziej rozpaczam, że jestem jedyną przedstawicielką mojej sekty w mieście.

uciekłam też do łóżka.

dzisiaj uciekłam do linii nr 20, potem nr 1. przed siebie, byle dalej. bo te urojenia. zimno mi. zimnieje i sinieje ręka, bardziej i bardziej. jeszcze trochę przeciwbólowych, damy radę, jeszcze trochę.

wczuło mnie w moment of surrender w tym tramwaju. niczym zaćpanemu londenersowi wytłumaczyło mi. i już wiem. jakie to proste i piękne. jakie to proste i smutne.

no line on the horizon.

18 lut 2009

No line on the horizon

Stało się - wyciekło. Niby przypadek. Cóż, moim skromnym zdaniem jeden z najlepszych chwytów marketingowych - ale to całkowicie nieważne w tym momencie. Liczy się, że już jest. Długo nie mogłam się przekonać do ściągnięcia. W końcu jednak poddałam się - w końcu i tak 27. zakupię oryginał. A wytrzymać się nie dało iście.




Nie pamiętam, zaprawdę powiadam, że nie pamiętam, kiedy ostatnio jakaś płyta zrobiła na mnie takie wrażenie. Przesłuchałam kilka razy. No, dobra, wcześniej słyszałam ją - ale fragmenty, w pośpiechu, więc to nie to samo. A dzisiaj - miazga totalna. Wbiło mnie to w kanapę tak mocno, że do teraz kręci mi się w głowie.

Taka przestrzeń jest w tej muzyce. Oddech taki. Niesamowite. Wszystko ze mnie dzisiaj po prostu spłynęło.

No line on the horizon. Rzeczywiście, inne niż na singlu zdecydowanie, takie jakieś tajemnicze bardziej. Refren coś nie pasuje lekko, banalny, ale to też ma swój urok. Odpływa się, the same dream every night. Dziwnie kojarzy mi się z końcem wakacji, tam nad morzem, w słońcu.

Magnificent. Świetny początek, przypomina nieco JT. Nieco. I ta przestrzeń. Szczerze mówiąc po recenzjach czegoś innego się spodziewałam. W zasadzie nie wiem, co o tym napisać. Wszyscy tak zachwalali, a mnie nie zachwyca. Dobre, ale nie zachwyca.

Moment of surrender. Tutaj można popłynąć. Niesamowity klimat. Choć popowo-balladowy. Przypomina mi jakąś polską piosnkę z lat 90. I tied myself with wire to let the horses run free playing with the fire until the fire played with me. Końcówka drugiej zwrotki rozzzpieprza. Dziwne jakieś uczucia mnie ogarniają. ALE. Mimo wszystko - gdyby to nie było u2, to z daleka bym ominęła:)

Unknown caller. O Jezu... Sunshine sunshine. To to to to jest boskie. Escape yourself, and gravity. Force quit and move to trash. Rozmiotło mnie po pokoju. I was right there at the top of the bottom on the edge of the known universe where I wanted to be. Shout for joy if you get the chance. Słuchasz i wszystko staje się jasne. Jakby ktoś otworzył Ci oczy.

Crazy Tonight. Myślę o tym i nic - tylko się uśmiechnąć. Po prostu coś mnie rozwaliło tutaj maksymalnie i nie jestem w stanie obiektywnie ocenić tej piosenki. Głupio zabrzmi, bo płyta jeszcze nawet nie ukazała się sklepach, ale przywołuje wspomnienia:) A bo tam jest taki tekst: 'Cos the sweetest melody is the one we haven't heard. Ech, inspiracje Wendersowe jak widać:) Miło.

Get on your boots. Hmm. Żart jakiś. Kawałek pomyłka. Dobra, może i nie jest zły, ale do całości kompletnie nie pasuje. Takie to jakieś przytłumione. Nie podoba mi się no.

Stand up comedy. Uła, Bono rapuje. Jeden z najlepszych utworów moim skromnym zdaniem. Zupełnie inny od reszty. Zajebiaszcze gitarowanie. Przejścia nieziemskie. Ach.

FEZ. Pierwsza myśl - szok. Niby to Passengers, niby Zooropowe. Jakby powrót do początku lat 90. Let me in the sound na początku wymiata. Potem przejście w klimaty Popu czy może i nawet Radiohead (a co!). Najbardziej słychać tu Eno i Lanoisa. Ciemno jest. Jakby ktoś do Ciebie mówił: ej, przystopuj. Po co biegniesz, dokąd. Słychać Maroko. Uwielbiam.

White as snow. Inny wymiar rzeczywistości. Nie mój klimat, ale coś w sobie ma.

Breath. BEZKONKURENCYJNY. Od pierwszej do ostatniej sekundy hipnotyzuje. Mnie rozłożył na łopatki. Najlepszy na płycie. Utwór idealny. Zajebisty tekst, w tym moje życiowe motto: So why would I invite a complete stranger into my home? Brak słów. Odlatujemy.

Cedars of Lebanon. Drugie po FEZ dzieło Eno jak przypuszczam. Świetny tekst, jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy. Choose your enemies carefully ‘cos they will define you. Make them interesting ‘cos in some ways they will mind you. They’re not there in the beginning but when your story ends. Gonna last with you longer than your friends. Głupio jakoś tak się kończy.



A całość w tym momencie jest dla mnie nie do opisania. Po prostu rozwaliło mnie. Nie spodziewałam się zupełnie. Spodziewałam się raczej szmiry w stylu dwóch ostatnich albumów. A tu zupełne zaskoczenie. Całość w ogóle po którymś tam przesłuchaniu wgniata w fotel, wierci Ci dziurę w brzuchu i przesyła przekazy podprogowe do mózgu. Wypełniają Cię tryliony cząsteczek pozytywnej energii. I nagle świat staje się piękniejszy, a życie o wiele mniej skomplikowane. Ech, naprawdę, wszystko inne, wszystkie problemy zniknęły ot tak. No ale pewnie trzeba by być mną, żeby lekarstwo w postaci No Line On The Horizon zadziałało na kogoś tak, jak na mnie.

15 lut 2009

Siedem stresów

Nie mogę się przyzwyczaić. To jedno.

Odpoczynek nie był dobrym pomysłem. Zdecydowanie nie był. To drugie.

Już mi się chce wracać. O ja nienormalna. Przecież jak tylko wrócę tam, będzie mi się chciało przybywać znów tutaj. Dobra, kłamię, zapewne nie będzie się chciało. Chce mi się wracać mimo wszystko i już. To trzecie.

A reszta niech pozostanie milczeniem. No bosz ile ja lat mam? Dorosłość powinna ze mnie emanować na kilometr. Och przeciągam strunę, och pogrążam się w dziecinadach, och i daję wciągnąć się w zawracanie głów. Dobrze. Niech więc reszta rzeczywiście pozostanie milczeniem.

14 lut 2009

Electrical storm

Międzynarodowo ostatnio się porobiło. Odkryłam, że naprawdę znam niemiecki i łacinę. Piękno-śmieszne spotkania w dziwacznych miejscach z kolegami z Francji, Niemiec, Włoch, Anglii. Indianin nie dotarł. A ja przebiegłam przez ostatni tydzień sprintem. W ogóle dużo nowych twarzy mnie otacza. Ech. Co z tego. Stare przecież wcale nie dają mi spokoju.
W dalszym ciągu nękają mnie problemy egzystencjalne. Powoli przyzwyczajam się do swoich wariackich pomysłów na życie. Za dużo gadam, zdecydowanie. Oczywiście nie wtedy, kiedy trzeba. Bo wtedy, kiedy trzeba, standardowo uciekam. Przynajmniej wzrokiem.
Tak. Portfel wyczyszczony, sesja zakończona, aparat rozpieprzony. Oto bilans ostatnich dni. Albo raczej nocy.
Świętowaliśmy też w kiblu, a jakże. Szampan za zdrowie barmana czy kogoś. Ktoś miał urodziny. Chyba. Zaczynam sobie przypominać. Niedobrze. Amoralna coś się zrobiłam. Ech. Co z tego. Przecież wiem.
Bono zrobił mi niespodziankę. Przesunęła się bowiem premiera o kilka dni i oto ku mojej radości odbędzie się w moje kolejne urodziny. Niewytłumaczalne. Plus dla fizyków, poprawili się nieco. NIECO. Bo ten, inne rzeczy tak naprawdę zajmują mnie teraz. Bo ten.
O wilku mowa, a wilk w ciemnej dupie bez klimatyzacji. Kwanty stroją sobie ze mnie żarty w aspektach niektórych. Jak to się dzieje.

Puszczę sobie, a co tam. Hope the rain will wash away my bad luck.